Jako niepoprawny japonofil musiałem sięgnąć po coś z kwitnącej wiśni. Seijun Suzuki znany z nowofalowej stylistki miał i ma pecha do publiczności. Niejednoznaczny głos japońskiego kina - wciąż pozostaje na uboczu, jako autor, który miał nieszczęście ,,dorastać'' w czasach mistrzów powojennego kina: od familijnego dyskursanta Ozu, zbuntowanego ideowca Kobayashiego, czy dajmy na to przebitego emocjonalnie Mikio Naruse. Ciężko się przebić, kiedy masz za plecami największych fachowców, którzy namieszali w historii kina. Suzuki wydaje się najmniej ,,wyrazisty'' z całej plejady. Głównie dlatego, że eksperymentował. Nie posiadał gracji wizualnej rebelianta Kobayashiego. Nie miał chodów w Europie, jak Kurosawa, a rodacy bardziej doceniali wojenne rozprawy Kon Ikichawa, wspomnianego Ozu czy portrecistę społeczeństwa Kenji Mizoguchi. Seijun Suzuki został odkryty mimochodem, w Europie to coraz głośniejsze nazwisko, a polscy filmoznawcy częściej zauważają, jak mocno zmienił japońską perspektywę tworzenia światów równoległych. Outsider japońskiego kina wbija na scenę. Zaczynamy akcję: promocja ,,zapomnianego'' artysty. Niech będę jego głosem, bo omawiamy ,,Kagerozę'', czyli eksperymentalny performance aktorski.
To jedna z tych opowieści, która przecina linę między sztuką, a życiem. Likwidując barierę między biernym przypatrywaniem się, a uczestnictwem w grze. Aktorzy wielokrotnie głoszą zdania w stronę widza - niekiedy śmiejąc się w twarz, jakby chcieli zadrwić z publiczności. Wciągając w zabawę, która od samego wejścia na scenę prezentuje teatralny spektakl, gdzie kobiety są prześladowane przez fantomy, mężczyźni polują na ptaki, ale jakby na ludzi, a okoliczne dzieci dopowiadają fabułę i czynią, że ściana między światem realnym, a deskami teatru zaciera iluzję występowania w czyjejś fantazji. To o tyle nieszablonowe spojrzenie na rzeczywistość, że przeczy azjatyckiej myśli filmowej, która nie potrafiła odciąć się od dopracowanych scenariuszy, od linearnych konstrukcji zdarzeń. Jako nowofalista, podobnie jak Shohei Imamura, zerwał z tradycjonalnymi środkami filmowymi - będąc w opozycji do Mizoguchiego, który był tradycjonalistą filmowym. Preferując proste środki i proste, jednoznaczne opowieści. Suzuki pozostaje outsiderem właśnie dlatego, że stoi w opozycji do poukładanej Japonii. Poza tym bawi się konwencjami gatunkowymi, jak przystało na nowofalowców - w stylu Godarda, który krytykując amerykański styl filmowania. Przeszedł do kontrkultury. Mieszając w kotle przeróżne składniki.
Bo to fantastyka zrodzona z ludzkich snów, gdzie jedna z bohaterek czuje się prześladowana, mężczyzna postanawia ją eskortować, towarzyszyć w niedoli wewnętrznej. Odkrywamy kłamstwa i listy, które mają prowadzić do samobójczego paktu dwojga kochanków. Jak w filmach Romana Polańskiego - mamy wrażenie, że wszyscy siedzą w spisku, i tylko biedny widz nie wie, dlaczego żonaty mężczyzna postanawia śledzić żonę z kochankiem. Czekając na ich pojednawczą śmierć, którzy wspólnie utopią się w rzece czy zostaną zastrzeleni czy co chora wyobraźnia podpowie. I tak wędrujemy od zmyślnych zjaw, kobieta, która ponoć zginęła - żyje! - a kwiaty z grobu mają przypominać nadchodzący kres romansu. Teatr kabuki został zmieszany z koszmarem rzeczywistości, który ścina się z fantastyką o legendach Onryo. Prezentując postacie kobiece jako niewolnice uczuć, co przeobrażają się w ekskluzywne konkubiny. Suzuki pogrywa, bawi się szkiełkiem ludzkiej optyki. Odrealnia scenariusz, oniryczne wizje na pograniczu szaleństwa są niczym jak teatralne sygnały, chcąc podkreślić nieprawdopodobny zarys i niepokój związany z igraniem ludzkimi emocjami: od zmieszania, po kulturowe niedopasowanie, kończąc na psychozie między aktorami, którzy sami nie wierzą, w co zostali wplątani.
Wszyscy wiedzą, tylko widz i bohater gubi się w rytmach widziadeł. Umarli powstali, dzieci głośno dopowiadają historię, a kochankowie, co rusz spotykają się i mijają. Kobieta chce umrzeć zgodnie z listem, by zginąć w objęciach kochanka, ale gach protestuje przeciwko pożegnaniu z życiem za grzeszną miłość. O ,,Kagerozie'' mało kto słyszał, ale chciałem podzielić się z wami tą niezwykłą przygodą, która wymaga odrobiny cierpliwości, gdyż zagadki piętrzą się, a twórca nie odkrywa kart przed trzecim aktem, o ile możemy podzielić tę scenę teatralną na widzialną i niewidzialną.
Bo Suzuki wielokrotnie zbacza ze ścieżki, konfrontuje widza z mieszanymi odczuciami, meandruje między powierzchnią, a snem. Nie wiedząc, czy blondynka w świetle księżyca, to ta sama kobieta, co brunetka widziana sekundę wcześniej. Jakby doktor Jekyll i pan Hyde wskoczyli do obcego świata, gdzie relatywizm sumienia przestał ograniczać, a pogłębiał duchowe stany naszych postaci. Bo Suzuki wrzucił kompletnie niepasujący do siebie plan konsternacji oraz zabawy, gdzie fantazja zahacza o byty nadnaturalne, a legendy z japońskich przedmieść miały dekorować scenę, na której utknęli współcześni Japończycy wierzący w przesądy przodków. ,,Kageroza'' zaczyna się dosyć niepokojąco, bo prześladowana kobieta to raczej zły omam niż dobra wróżka. Od początku musimy skonfrontować się ze sztuką, która wyszła poza ramy filmu, bo nie szuka oznak zrozumienia czy poklasku. Suzuki po swoich najbardziej znanych dokonaniach, jak ,,Tokyo Drifter'' czy ,,Namaszczony do zabijania'' stworzył coś o wiele bardziej złożonego i przestał bawić się w kino czy w gatunkowe mariaże - wyszedł poza scenę. Zbliżając się do widowni, a to rzadkość w japońskim kinie.
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz