piątek, 4 grudnia 2020

Miesiąc z fantasy - Zaklęta w sokoła


 Nie ma to, jak zaczynać miesiąc z fantasy od niepochlebnej opinii, ale ,,Zaklęta w sokoła'' po latach budzi ogromne zastrzeżenia, podobnie, jak trzecia część z sagi ,,Władca Pierścieni: Powrót króla'', który ciągnie się w nieskończoność. A zamiast zakończenia otrzymujemy trzy finały, i muszę przyznać, że jak uważam filmy Jacksona za najważniejsze dokonanie w kategorii fantasy - Powrót króla jest nieznośnie przerośnięty. Targany sprzecznymi emocjami. Gdzie zabrakło wyważenia oraz szczerej, naturalnej przygody znanej z pierwszej części trylogii. Ugina się pod ciężarem scen batalistycznych, wciskając łzawe kawałki i ratunki w ostatniej chwili - zamieniając uroczą fantastykę w Hollywoodzki, miliardowy przemysł. W przepych bez serca i umiaru. Jakbym oglądał ,,Metropolis'' z 1927 r, który przegiął z makietami i metrażem. Jestem zaskoczony, że oglądając klasyki z ubiegłej dekady - jestem skłonny orzec, iż zestarzały się w przykry sposób. I to nie jest jakaś szczególna krytyka z mojej strony, ale pewien problem kina, co próbuje zadowolić wszystkich, a nie opowiadać klarowną opowieść dla wyznaczonej widowni. ,,Zaklęta w sokoła'' poniekąd powtarza błędy tejże trylogii, ale problem leży u źródła materiału. 

Historia opowiedziana prostymi środkami. Otóż lądujemy u stóp średniowiecznej Francji. Biskup zazdrosny o kobietę, która wdała się w romans z rycerzem na usługach kościoła - przeklina kochanków. Przez co ona (Isabeau) zamienia się w sokoła za dnia, natomiast on (kapitan Navarre) w czarnego wilka po zachodzie słońca. Klasyczna baśń - z żywymi aktorami, gdzie miłość płonie ogniem wieczystym, a rozstanie jest powodem udręki pary. Mało tego - w kabałę zaplątany jest drobny złodziejaszek Gaston, co został skazany na karę śmierci z rozkazu biskupa. Przez co otrzymujemy ograną do cna koncepcję prawa zemsty, gdzie Navarre zamierza unicestwić bożego kapłana, by odpowiedzieć na przekleństwo zesłane z niebios. Wszystko wydaje się jasno sprecyzowane, ale będę miał długą listę zażaleń, ponieważ autorzy unikają motywacji. Do końca seansu nie jestem przekonany, dlaczego biskup skazał biednych ludzi na ,,wygnanie'' i klątwę. Zazdrość o cudzą kobietę, to nie jest wystarczający powód, żebym uwierzył w jego nieszlachetne pobudki. Ani to antagonista z prawdziwego zdarzenia, ani waleczny sługa na klęczkach, czy wierny apostoł z polecenia wyższej instancji. 

Od początku jestem negatywnie nastawiony, gdyż Gaston zachowuje się jak comic relief, czyli osoba, która ma być przerywnikiem komediowym, a jednocześnie pomagać w misji błędnemu rycerzowi. Po drugie: strażnicy z rozkazu biskupa są kurczakami bez głowy. Niby posługują się fechtunkiem, a zachowują się jak bezmyślni gamonie, którzy co rusz błaznują i są obiektem drwin, zarówno ze strony ,,myszki'' (przezwisko Gastona), jak udręczonego bohatera tej powieści - Navarre'a. To trudne, by zaangażować się w opowieść, która u podstaw budzi spore obawy. Nie znam motywacji biskupa, nie wiem, dlaczego w tle leci elektroniczna melodia, skoro jesteśmy w średniowieczu! Ktoś zapomniał o epoce, czy wrzucił soundtrack, aby podkreślić, że film wyszedł w latach 80. - w czasach synth popu czy ambientu? Nie rozumiem tej decyzji, by nie skorelować obrazu z z dźwiękiem, przez co otrzymujemy niezrozumiały przekaz między widzem, a producentami odpowiedzialnymi za kształt produkcji. Po trzecie: baśniowa struktura powieści ogranicza działania w scenariuszu.



Podam wam prosty przykład, dlaczego rujnuje narrację od rdzenia (fundamentów). Sokołem okazuje się piękna pani (w tej roli Michele Pfeiffer). O aksamitnej, porcelanowej cerze, w krótkich, blond włosach, z błękitnymi oczami. Onieśmiela urodą, sprawia, że mężczyźni tracą głowę i są gotowi zrobić wszystko, by ocalić ją od tragicznego losu. Niestety, ale nie wiemy, dlaczego to miłość na śmierć i życie. Przepraszam, ale czegoś nie rozumiem. Przez cały seans nie wiem, dlaczego ich miłość jest potężniejsza od natury i upokorzeń tego świata. Michele Pfeiffer - jedyne, co ma do zaoferowania, to anielską budowę ciała. Ale charakter? Nie wiem, jaką ona jest postacią. Ani przez chwilę nie wiedziałem, dlaczego Navarre przyrzekł jej strzec, miłować oraz kochać. Nie otrzymujemy żadnych scen, które mogłyby zasugerować, w czym tkwi piękno tej kobiety? Bo wybaczcie, ale sama uroda nie wystarczy, żebym uwierzył w romans. Jedyna scena, która jeszcze podtrzymuje przy życiu - jest ratunek czarnego wilka w drugiej połowie seansu. Wyłania się dziewczęca wdzięczność, poświęcenie i strach przed stratą. Ale to tylko strach przed katastrofą. Bohaterowie opowiadają o uczuciach i miłości większej niż życie, ale przepraszam, nie potrafię uwierzyć w romans, gdy nie znam drugiej postaci. W trylogii Linklatera, czyli ,,Przed wschodem słońca'', ,,Przed zachodem słońca'' i ,,Przed północą'' mieliśmy szansę dowiedzieć się, co kieruje postaciami, o czym marzą, co kryją pod skórą, a tu jedyne, co otrzymuję, to zapewnienie, że się kochają. No nie. Czy to miłość z wejrzenia? Wystarczy być piękną kobietą i wszyscy cię kochają? Chyba się narażę, ale nie kupuję tego. 

Dobrze, ale pomińmy aspekty czysto romantyczne. Ubolewam, że opowieść skupia się na zemście i tej nieszczęsnej postaci w roli giermka, myszki. To kolejna postać, która tonuje powagę sytuacji, a film z przygodowej epopei zamienia się w cyrkową komedię. Z racji, że rozmawia sam ze sobą, dochodzi do komicznych scen - czasem bawi, czasem niezręcznie zabiera czas ekranowy innym postaciom. Może to nawet lepiej dla opowieści, bo Navarre jest sztywny, Michele pięknie wygląda, ale nie oczarowuje (!), a biskup jest, bo jest - wzdycham - ów postaci prowadzą donikąd. Nie znając ich głębszych motywacji niż zazdrość (!) - nie jestem w stanie powiedzieć o panu w białych szatach nic więcej. To taki zapełniacz, pusty slogan, żeby główny bohater miał cel, miał zajęcie, a giermek ruszał śladem ich doskonałej, nieokiełznanej miłości. I to tyle. Nie ma tu niczego więcej. Bardzo podobna struktura fabularna do baśni o pięknej i bestii, do Shreka, o tym, jak za dnia jesteś człowiekiem, a w nocy futrzanym zwierzęciem, czy też, jak z perspektywy sokoła - być piękną damą, co noc, ale gdy świt wyjrzy za okno - zamieniasz się w ptaszysko, by zapomnieć, kim jesteś. Nie ukrywam, że są chwile, drobne momenty, które pozwalają zapomnieć, że biegniemy od linii A do linii B. Gdzie ścigamy biskupa, gdzie poznajemy losy dwojga kochanków, ale z tej materii, mam wrażenie, można byłoby wyciągnąć więcej, a tak otrzymałem piękną laurkę, z piękną Michele Pfeiffer i kilkoma zabawnymi dialogami. Jest mi przykro, autentycznie, że nie pokochałem tej produkcji, ale nie potrafię kochać kobiet, tylko dlatego, że wyglądają jak bóstwo egipskie i mają filigranowe, zgrabne ciała na ekranie. Tym razem nie dałem się oczarować. A zamierzałem dać się porwać. Nie wyszło. Jak nie wyszła powtórka z ,,Władcą Pierścieni''. 

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz