wtorek, 27 sierpnia 2024

Recenzja przedpremierowa: Mój przyjaciel pingwin

 


Czuję się rozchwiany emocjonalnie. Towarzysząca dychotomia sprawiła, że nie potrafię nakreślić, czy ,,Mój przyjaciel pingwin'' jest seansem spełnionym. To przyjemna, rozkoszna historia wzorowana na faktach, gdzie pingwin lata na ekranie w ciepłym sweterku, tapla się w rozpryskującej wodzie, poszukuje trasy do domu, a jednocześnie sprawia wrażenie ,,suchego'' dokumentu, bezrefleksyjnej opowieści o przywiązaniu, która nagminnie stosuje sztuczki manipulatorów, którzy za pomocą fal radiowych przypominają ci, jakie uczucia masz odczuwać w danej chwili. To frustrujące i z zażenowaniem mam ochotę ogłosić sprzeciw, a potem zdaje sobie sprawę, że to sprzedaż ,,marzenia'', iż może nam zdarzyć się coś podobnego, chociażby w snach.

Dlaczego wspomniałem, że bazuje na faktach autentycznych? Gdyż w 2011 roku 71-letni João Pereira de Souza znalazł swojego ptasiego przyjaciela, pokrytego ropą naftową, głodującego na plaży na wyspie u wybrzeży Rio de Janeiro. Pan Pereira de Souza rozpoznał cierpienie pingwina i zabrał go do domu, gdzie spędził tydzień, opiekując się swoim pacjentem - przywracając go do zdrowia. Ów pingwin magellański zostanie uczczony jako Din-Dim przez córkę rybaków na szklanym ekranie. To niewinne spotkanie zaowocuje przedziwnymi tarapatami, bo starszy człowiek nie zdaje sobie sprawy, że karmiąc rybami małego, pokracznego dziobaka, stanie się jego lojalnym towarzyszem na resztę życia. Pereira de Souza w jednym z wywiadów powiedział: ,,Kocham pingwina, jakby to było moje własne dziecko i wierzę, że pingwin kocha mnie". To rozczulające słowa, które nie padają w filmie, ale nie muszą, bo widok pingwina zmierzającego przez wybrzeże Brazylii wystarcza za opis troski za przyjacielem.

Oczywiście film nie stara się pogłębiać tematu czy alarmować, że na kontynencie południowym szaleje plaga zanieczyszczeń. Jak podaje Instytut Humbaków Wielorybów w stanie Bahia: odnotowano ponad 180 oddzielnych przypadków ssaków, które utknęły na mieliźnie wzdłuż wybrzeża Brazylii. To przykład, jak rosnąca liczba zwierząt wyrzucona na brzeg morza, wynika w dużej mierze, z wpływu zachowania człowieka na środowisko. Uniwersytet Stanowy w Rio de Janeiro stwierdził, że zwierzęta morskie stoją w obliczu ,,zwiększonego niebezpieczeństwa w związku z trwającym zanieczyszczeniem oceanów ropą naftową i innymi pochodnymi", o czym dokładnie wspomina początek seansu, gdy Joao znajduje małego pupila, starając się uratować zwierzę od wszelkich trujących odpadów - prześmiewczo powiem, że zamyka małego, trąbiącego pingwina w łazience na tydzień, aby mógł chwilę odsapnąć przed dalszą wędrówką. 

Jak to bywa z takimi dziełami, dowiadujemy się, że przywiązanie do pana będzie silniejsze od rozstania. Nasz dzielny mały bohater i starszy pan (o twarzy Jeana Reno) zawitają na małą wyspę, na której zaiskrzy spodziewając się, iż pingwin chce wracać do siedliska człowieka, ponieważ wyobraził sobie, że od teraz Joao jest jego członkiem rodziny. Historia brzmi nieprawdopodobnie, ale wydarzyła się i została udokumentowana, również w postaci notatek rejestrujących to niezwykłe zdarzenie. O tym przepięknym, zjawiskowym wydarzeniu możesz przeczytać m.in. w tym wątku, gdzie jasno otrzymujesz wskazówkę, że nie jest to historia podrobiona czy oszukana, wyszukana dla celów romantycznych. Samo obcowanie z filmem już nie należy do takiej przyjemności, ponieważ czuć leniwą szkołę pisania (dialogi są wstydliwe), a muzyka, która napiera na nasze zmysły, to połączenie sentymentu z maniakalnym ,,zamęczaniem'' widza kryształowymi łzami. Bo w istocie, to tani generator wzruszeń. Zresztą trudno nie ulec tej ,,magii'' płaczu, gdy obserwujemy poruszającą, niecodzienną relację między nielotem, a ludzkim współczuciem nad zwierzętami, które cierpią w niedoli. 


Z jakiegoś powodu buntuję się, że nie powinno stosować się krytyki wobec produkcji familijnych, ale jego struktura naznaczona jest piętnem tego gatunku. Biorąc wspaniały motyw w ramiona, aby uczynić z niego koszmarnie łzawy kawałek nieszczerego filmu do obiadu. Największą przeszkodą są niepotrzebne ujęcia, jak obserwujemy ,,oczami'' pingwina środowisko trójwymiarowe, wybija to z wiarygodności, jakby twórcy na siłę próbowali szukać połączenia z nielotem, którego nie musisz identyfikować z małymi nóżkami, wydłużonym dziobem, skoro prezentujesz piękne zachody słońca na tle dumnie wypiętego pingwina, który zamaszyście i z wdziękiem płynie po atomach wody. ,,Mój przyjaciel pingwin'' wypada najlepiej, gdy postacie milczą, woda obija się o brzeg morza, a ludzkie dłonie toną w objęciach ptaka wodnego, a jego radość wynika z połykania kolejnej serdelki i sypiania na plaży niedaleko domu swojego pana. Gorzej, kiedy ktoś deklamuje swoje wątpliwej jakości wyrazy, a pingwina sprowadza się do maskotki, która ma rozgrzewać serce widza, jakby zwierzęta były wystawą, a nie częścią ekosystemu. Choć brazylijski autor ma dobre intencje - chwilami czuć, że nadmierny sentymentalizm wpycha na siłę do gardła, omal nie dławiąc się jego słodkawą tonią. 

Jean Reno już jako doświadczony weteran filmowy doskonale niuansuje rolę złamanego rybaka, który obwinia się za śmierć syna, spotyka pingwina, oczyszczając go z nieczystości (z paskudnego oleju), zabierając w pierwszą przejażdżkę, gdzie łzy omal nie spuszczają się z powiek aktora. Pamiętacie te wszystkie chwytliwe filmy autorskie o powracaniu do domu? Jak pingwin, rok po roku, mimo przeciwności losu, wraca do swojego ukochanego Joao, żeby obwieścić nowinę, że nadal o nim pamięta, bo jest w jego pingwinim sercu? Mały Din Dim macha swoimi niezgrabnymi skrzydełkami, psoci się uroczo na szklanym ekranie, a my to podziwiamy, mimo że chwilami zgrzyta jego newralgiczność fabularna. Jest taka ikoniczna scena, gdzie mały Joao dostaje prezent od sympatycznej dziewczyny, gdzie chłopacy kopią piłkę na ulicach Rio - on o tym prezencie zapomina (jak ostatnia gapa), ażeby uatrakcyjnić historię, to pingwin podrzuci go w dalszej fazie opowieści, jako oznakę, że pora zaakceptować naszą przyszłość, i przypomnieć sobie, jak tęsknimy za czymś, co być może przeminęło. 

Film, w pewnym stopniu, również niepotrzebnie dramatyzuje i nie próbuje zrozumieć niuansów, dlaczego taki nielot, pingwin magellański tuptający po piaskach na plaży, stawia kroki w kierunku ludzkich stóp, jakby twórca był bardziej zajęty wzmacnianiem sztucznego dramatu, kosztem subtelnej relacji między zwierzęciem, a ludzkim odbiorem w kwestiach pojmowania rodziny. Tym bardziej, że na pewnym etapie Din Dim staje się międzynarodową sławą, a na YouTubie robi kosmiczne zasięgi. To niezwykłe, jaki dysonans towarzyszy podczas obserwowania tej prostej historii, która waha się między ezoterycznym przedstawieniem, jak maszerują małe ptaki wodne, popiskując i zachwycając się urodą przyrody, a wadliwym, sztucznie podbijanym emocjonalnie kinem dla szerokiej widowni. Buduje świetną relację, żeby burzyć ją szkodliwymi napięciami oraz zwrotami akcji od czapy. Przedziwne to kino, na które lepiej zabrać chusteczki, tak wiecie, na wszelki wypadek.

USA, Brazylia, 2024, 97'


Reż. David Schurmann, Sce. Kristen Lazarian, Paulina Lagudi Ulrich, Zdj. Anthony Dod Mantle, 
Muz. Fernando Velazquez, prod. City Hill Arts, Content Studios, Schirmann Filmes, wyst.: Jean Reno, Adriana Barraza, Alexia Moyano, Ravel Cabral, Pedro Caetano



0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz