Wyjazd na Saint-Laurent, niedaleko brzegu Świętego Wawrzyńca - z licznymi imigrantami spotkanymi na mieście, to dobra dzielnica, bo w okolicy roi się od galerii sztuk, wytrwanych restauracji, czy koncertów muzycznych. Jedyny minus - spory ruch w godzinach szczytu. Miejsce tętniące gwarą. To tutaj kurierzy rowerowi organizują nielegalne wyścigi na czas, a kanadyjskich żydów spotykasz częściej, niż mogłem się spodziewać. Sam festiwal oddaje serce tego miasta - wielokulturowość, prezentację odmienności, poszukiwanie świeżości w dobie powtarzającego się kina. Międzynarodowy konkurs piękności - żadnego wykluczenia. Poza tym, w Montrealu oddano cudowny hołd niedawno zmarłemu Davidowi Lynch - prezentując jego nieśmiertelne dzieło ,,Miasteczko Twin Peaks''.
Najmniej lubiany film na FNC:
,,Pewnego razu w Gazie''
Akcja rozgrywa się w "pokojowych" latach dziewięćdziesiątych. Główny bohater, mały człowieczek Yahya, który nigdy w życiu nie opuścił Gazy, marzy o zobaczeniu swojej matki, która mieszka godzinę jazdy samochodem od celu, ale nie jest w stanie nic zrobić w sprawie zakazu wprowadzonego przez władze izraelskie. Pod przewodnictwem właściciela sklepu z falafelami (smażone kulki) o przerażającej nazwie Osama, wciska pigułki, a tam, gdzie jest handel narkotykami, dochodzi do pojedynku i śmierci. Dokładnie w połowie filmu zamienia się w podrzędną satyrę: Yahya otrzymuje propozycję zagrania w filmie – w pierwszym palestyńskim filmie akcji o walce z syjonistami.
Na papierze nie brzmi najgorzej, ale problem zaczyna się wówczas, kiedy to wszystko jest przewidywalne, nieśmieszne, i to był jedyny seans, czy tam pokaz, gdzie miałem myśli ,,Chcę wyjść z kina, natychmiast!''. Biorąc pod uwagę coraz bardziej niedorzeczną stronę polityczną (której mam dość!), gdzie Trump broni bezmyślnie Izrael, jakoś trudno odnaleźć sens czy radość w filmach, które chcą być zabawne na siłę, bo przecież nie wolno nic złego powiedzieć o innym państwie czy krajach. Jakie to populistyczne, i daremne. Nikt nie jest bez winy, a konflikt Palestyny z Izraelem przestał być zabawny już dawno temu, jeszcze w latach 80..., kiedy to wszystko powinno być wyciszone i poprowadzone dyplomatycznie, ale weź wytłumacz innym, że robią bałagan we własnym gnieździe. To, jak gadanie do ściany... Dalej wierzcie w mity, że wojna, to pokój (bez komentarza).
Film nie warty mojej uwagi:
,,Left-handed girl'' (w wolnym tłumaczeniu ,,Leworęczna dziewczyna'')
Kłopotliwy, bo skupia się na wielopokoleniowej rodzinie, a to sprawia, że rozrzedza wątki. Przenosimy się do Tajpej, stolicy Tajwanu. Matka z pięcioletnią córką przemierza krajobraz motorowerem, sprzedaje orzechy na stoisku w nocnym markecie, a beztroski mężczyzna oferujący gadżety w okolicy ma być szansą na nowy romans? Problematyczny przez samą narrację, gdzie kamera nie potrafi skupić uwagi na wybranej postaci, więc lata oczami od przemęczonej, przepracowanej sklepikarki, do zbuntowanej nastolatki, która próbuje zrozumieć dorosłych, ale młodzież nie potrafi rozgryźć ,,starych'' (też tak miałem). Kolejny film, gdzie kolory i światła wielkiego miasta są ważniejsze od pokoleniowej schizmy. Gdzie mizoginistyczne podejście do życia stało się reliktem, a nastolatkowie zbyt wyszukani w słownictwie, żeby uwierzyć w ich autentyczność. Kipi niepotrzebnym nikomu feministycznym gniewem, jak z taniej opery mydlanej. Gdzie kwestionuje się niezależność kobiet, bo czują niepewność oraz strach przed genem XY oraz utrwala męskie przywileje, które przestały obowiązywać, odkąd żyjemy w cyfrowym, oraz społecznym matriarchacie. Przedstawia wycinek z życia w kolorowym, chaotycznym Tajwanie, na zagraconych ulicach, gdzie rynek kwitnie, a turyści przyjeżdżają dla wrażeń emocjonalnych.
Włóczymy się po nocnych targach, a kobiety marzą o mężczyźnie z wyższej klasy społecznej (kogo to obchodzi, oprócz desperatów?). To konfucjańskie społeczeństwo staje się drzazgą w oku Europejczyka, który ma dosyć klasizmu, i oglądania filmów melodramatycznych, jak kobiety panicznie biegają za modą, bo są oportunistyczne. Matka przeprowadza się z córkami do ciasnej klatki (skromnego mieszkania) w wielkim, jazgoczącym mieście, gdzie dominują starożytne tradycje. Za dużo dramatyzowania, a za mało konkretów. Mam dosyć filmów, które są tak ,,życiowe'', że muszą co chwilę obarczać ludzi katastrofami ekonomicznymi, klasowymi czy rodzinnymi. Stało się to obrzydliwe w ponowoczesnym kinie. Nie polecam.
Mieszane odczucia:
Kolejny film o złych ludziach, którzy przeżyli upadek Trzeciej Rzeszy - uciekając do Ameryki Południowej, żeby ukryć swoje zbrodnie. Josef Mengele, to potworna postać, nie bez powodu przezwano go ,,Aniołem śmierci'', ponieważ przeprowadzał ohydne eksperymenty na ludziach, gdy eugenika raczkowała w nazistowskich Niemczech. Ten uprzedzony rasista nie zostaje, całe szczęście, w żaden sposób odczarowany na taśmie filmowej. Nie jest ani bohaterem, ani kimś, komu chciałbyś zaufać, ma to jednak pewną wadę. Śledzimy losy obrzydliwego człowieka, który knuje intrygi, a w Auschwitz znęcał się nad Romami czy osobami niezwiązanymi z aryjską rasą według propagandy Goebbelsa i Hitlera. Teraz, jako imigrant - uciekający przed karą społeczeństwa - zmienia tożsamości oraz domy, żeby uniknąć linczu. Pytanie tylko, czy ktokolwiek chce oglądać film o paskudnym człowieku, który nie ma sumienia?
Czarno-biała taśma, jak z kroniki czy reportażu, przedstawia cień czarnego charakteru Mengele po II wojnie światowej, kiedy nieustannie unikał aresztowania przez lokalne władze lub możliwego porwania przez Mosad. Film próbuje, choć na chwilę, zaprezentować ludzkie odbicie mordercy - marzy o pogodzeniu się z synem w Brazylii, gdzie zakotwiczył po nieudanym podboju Hitlera w mrocznej, niespokojnej Europie. Jako zwykły tchórz żyje na uboczu, wśród gosposi i fałszywych paszportów z podrabianym nazwiskiem. Moim największym zastrzeżeniem jest fakt, że ciężko przejąć się losem człowieka, którym, w najlepszym razie, gardzisz, jak jego węgierscy sąsiedzi, którzy, co tu kryć - też nie mieli łatwo podczas II wojny światowej. To przykry, smolisty obraz o podłej kreaturze, która ucieka od odpowiedzialności za swoje zbrodnie, więc dlaczego mam mu współczuć? Tu jest podstawowy problem tego dzieła - nie potrafi wykrzesać odrobiny zrozumienia. Szczególnie, kiedy prezentuje mroczne wycinki z Auschwitz, z obozu zagłady, gdzie stosuje nieludzkie chwyty. To mroczny, zaraźliwy, udawany dokument o psychopacie, który miał szczęście zwiać przed wściekłą publicznością, która domagała się rozprawienia z faszystami. Josef Mengele, to niepokojący przypadek chorego drania. Wykształconego lekarza, który oddał duszę diabłu. Zapytam jeszcze raz: kto będzie kibicował mordercy? Chyba jacyś szaleńcy, którzy uwielbiają taplać się we krwi.
Więcej na temat Mengele znajdziecie tutaj: https://encyclopedia.ushmm.org/content/pl/article/josef-mengele
Nie bez wad, choć warto dać szansę:
,,100 Sunset''
Obiecujący debiut tybetańsko-kanadyjskiej reżyserki. Autorka programu obserwuje codzienne życie nieśmiałej, urodziwej młodej kobiety o imieniu Kunsel (Tenzin Kunsel), która lubi szpiegować swoich sąsiadów i nagrywać swoje myśli kamerą cyfrową. Spotyka w Kanadzie dosyć nietypową dziewczynę z Tybetu, co zaznała zaaranżowanego małżeństwa przez rodzinę. Postanawiają wybrać się w podróż: bez osób trzecich. Wsiadają w pociąg i zaczyna się historia okraszona poczuciem odzyskanych więzi międzykulturowych. Kunsel, to taki mały, miejski złodziejaszek: podglądająca, jak inni tłoczą się w wielkim, zagraconym Toronto. Zostaje wytrącona z rutyny, kiedy zabiera starą kamerę i rejestruje rzeczywistość bez oceny. Odnajduje bratnią duszę w imigrantce, która lubi złośliwe, burzliwe przygody w betonowej zaporze. Niczym pamiętnik z wakacji. Chaotyczny, z nieruchomymi ujęciami na przelotne cegły zastygłego miasta. Kadry nieco wymuszone naturą bohaterki, która izoluje się w domu. Wychodzi na ulice z uśmiechem, ale wstawki fotograficzne przez drzwi czy okna z czasem przestają wzbudzać refleksję, lecz myśl, że to powtarzająca się migawka z życia w dużym, brzęczącym mieście.
W zasadzie, to zwiedzanie nieodkrytej części Parkdale, gdzie oglądamy balkony mieszkańców, podmiejskie korytarze, linię kolejową CP, aż po jezioro Ontario. Domy z epoki wiktoriańskiej oraz odkrywanie tybetańskich tradycji narodowych (wraz z kuchnią i charakterystycznym krojem). Nieco sentymentalne i rzewne, kiedy próbuje grać na emocjach, bo milczenie bohaterki bywa upiorne, kiedy nie potrafi komunikować się płynnie w języku angielskim, a jej kamera cyfrowa sięga w prywatne miejsca, do których czasem lepiej nie zaglądać, żeby nie poznawać przykrych sekretów społeczeństwa. Kamera jest zdecydowanie cichym protagonistą produkcji: stanowi odpowiedź na ludzkie pragnienia niewypowiedziane w słowach.
,,The Devil Smokes (and saves the burnt matches in the same box)''
Meksykański film o rodzeństwie i letnich kłopotach. Nastrojowa, surrealistyczna baśń dla niebanalnych odbiorców. Zaczyna się równie niepokojąco, co nasze pierwsze lęki w dzieciństwie. Podarta fotografia, rodzice znikają, a dzieci gubią się we wspomnieniach. Mgliste, parne lato w Mexico City na początku lat dziewięćdziesiątych. Kraj z niecierpliwością czeka na zbliżającą się wizytę papieża Jana Pawła II, lecz strach czai się za rogiem. Starsza, oszołomiona Romana (Carmen Ramos) ostrzega swoje wnuki, że diabeł jest w pobliżu, chętny do infiltracji domu i ich ciał. I tutaj zaczyna się zabawa, czy wyskoczy diabeł z pudełka, czy to tylko taki niewinny żart, wyblakły mit, aby postraszyć najmłodsze pokolenie? Jednak niepokój nadchodzi, gdyż obserwujemy matkę nękaną zaburzeniami psychicznymi. Ojca w domu nie ma, a starsze rodzeństwo musi przejąć obowiązki, choć średnio zadowolone z opieki nad rozrabiakami. Czy przepowiednia o nadejściu szatana, to pusta sztuczka, żeby zaintrygować widownię, czy klątwa nad rodziną?
Nie zdradzam za wiele, bo to intrygująca fantazja, gdzie dziecięca wyobraźnia wpływa na rzeczywistość, lub wypływa na wierzch. Pamiętacie, jak byliście dziećmi, i snuliście nierealne scenariusze, ale wierzyliście, że to namacalne? I co z tego, że działo się w naszej głowie, to właśnie powód, dlaczego kino może przekazać tę tajemnicę na ekran. Tę nieświadomość, czy rozmowa z diabłem dzieje się w naszej przestrzeni mentalnej, czy to ujawnione szyderstwo z narracji? Czy plotki są prawdziwe, czy wydartą kartką ze wspomnień, gdy dzieci, pod wpływem stresu - wierzą w duchy w szafach, albo w nawiedzone koszmary, które czekają, żeby wyssać twoją duszę. Czy diabeł pojawia się, ponieważ rodzina ulega rozkładowi, czy tam zagładzie, a on szepcze, bo to prawdziwy horror ludzkiej, drobnej psychiki nieukształtowanego dziecka? To inspirujące podejście do dziecięcej sugestii - plastycznej wyobraźni, która płata figla. Być może diabeł, to tylko odpowiedź na nasze nieczyste sumienie i paniczny strach przed stratą...
Największa niespodzianka na FNC:
,,The Last One For The Road''
,,The Last One For The Road''
Włoski pół-gorzki dramat, pół-słodka komedia o pijakach, o podstarzałych panach z niemodnym wąsem pod nosem. Nie będę wiele zdradzał, ale to rozgrzewająca opowieść o ,,starych dziadach'', jak ja, który lubi czasem wpaść do baru, pogadać o babach, powspominać rzeczy, które nie wrócą, a jeszcze przyjemniej jest obejrzeć satysfakcjonujące kino, które jest naturalne, z dobrymi dialogami. Wraz z pewnym nastolatkiem, który szuka swojej drogi w życiu, oraz poprawnej rady, albowiem nie radzi sobie z dziewczętami (dlaczego dzisiejsi nastolatkowie mają problem z kobietami?). Słysząc o alarmujących wiadomościach, że młodzi ludzie coraz rzadziej wchodzą w związki - zaczynam się zastanawiać, w czym tkwi problem. Choć pochodzę z niechlubnej epoki milenialsów, którzy rozkochali w sobie zdradę oraz rozwody - czuję jakieś przywiązanie do bohaterów, którzy starają się trwać w tej chmurze niepewności, co do jutra, bo kto nie ryzykuje, to wiadomo, nie pije szampana. Dostaję nostalgiczny fragment, kiedy podbijałem do obcych ludzi i rozmawiałem na losowe tematy. To wycieczka do świata, którego już nie ma. I być może nigdy nie było, bo kto normalny chce rozmawiać z podchmielonymi wariatami w skórzanych kurtkach, jakby dopiero co wyrwali się z biwaku dla harleyowców?
To prosta afirmacja skamieniałego życia, wraz z trzeźwieniem nad ranem po soczystym kacu. Postacie mówią, to co myślą, i to jest jego siłą. Nie ma schlebiania, i pustego populizmu, dla widowni, która chce złoczyńców z Marvela. Powstał film dla ,,boomerów'', co nie stracili ochoty do życia, wciąż ciesząc się widokami krajobrazu w stalowej oprawie, zachwycając się lodami, których nie chciałeś spożywać. Porzucając myśli nad drinkiem późnym wieczorem, gdzie miasto oferuje ci spontaniczną wycieczkę w towarzystwie niereformowalnych ,,dziadów'' do spienionego piwa. Wenecja nigdy wcześniej nie wydawała się taka rozpita, jak w tym kinie. Rozprawianie o przeszłości, to jak rozprawianie o teraźniejszości, bo przecież jesteśmy tym, co przeżyliśmy, co nie?
Ulubione produkcje:
,,Little trouble girls'' (w wolnym tłumaczeniu ,,Kłopotliwe dziewczyny'')
Całkiem interesujący portret o dojrzewaniu w katolickich murach, gdzie dyskutuje się o dziewictwie, a głośny oddech zza kadru ma sugerować spazmy rozkoszy. Zresztą, zaczyna się, jak w filmach dla dorosłych, gdzie przyspieszony puls przypomina erotyki, a zapylone kwiaty mają sugerować przyjemność z cielesnego dotyku (coś w rodzaju oczywistego skojarzenia). To bezpruderyjna ciekawość młodych dziewcząt, które śpiewają w chórze, a potem odkrywają swoją cielesność - intymny, kameralny przepis na rozpalone nastolatki, które ukrywają, że mają ochotę na igraszki w rozgrzanej pościeli. Ciężko nie zdradzać fabuły, ponieważ jest prostsza, niż budowa cepa - skupia się na nieco zagubionej, stłumionej nastolatce, która podgląda dorosłych mężczyzn, ponieważ jest zafascynowana męskim, ukształtowanym ciałem - wraz ze zwisającymi organami. Nigdy nie oddała się w ramiona, ale ekran nieustannie podkręca jej fantazje. Zaczyna się dosyć niewinnie, jak każde ,,przebudzenie'' z dziecka w nastolatka? Gdzie obsesja na punkcie ciała staje się nie do zniesienia, bo rozprasza zmysły, a jej śpiew ulega degradacji.
Niby nic wielkiego, typowa młodzieńcza ekspresja, kiedy hormony skaczą, a nastolatka ma nieczyste myśli, i zaczyna szukać swojej tożsamości seksualnej. Mimo to - pozytywne zaskoczenie. Bez wulgarnej estetyki, z intensywnym dyszeniem, żeby uświadomić widzowi pragnienie drugiego ciała. Proste środki, ale działają. Jestem na tak. Czy muszę pisać więcej? Raczej wątpię. Jeśli jesteście fanami kina młodzieżowego - zaskoczy was jego delikatność oraz skryte pragnienia.
,,Fiume o morte!''
Na poły dokument, na poły fabularyzowany performance, a ktoś powie, że to reportaż, i każdy będzie miał rację. Szokująca encyklopedia na temat buńczucznego megalomana z Włoszech. O poecie, który z miasta uczynił polityczną debatę. Gabriele D'Annunzio przejmuje władzę nad Fiume (dzisiejsza Rijeka w Chorwacji). Miasto było wolne, dopóki włoscy faszyści nie postanowili interweniować, przeprowadzając zamach stanu. Jednak, to przedziwne połączenie historii z aktorami, którzy próbują nakreślić sylwetkę szokującego poety o wielu twarzach. Jako wojennego barbarzyńcy, ekscentrycznego kolonizatora o zapędach nieświadomego totalitarysty, który chce podporządkować Fiume własnej osobie - jest scena, kiedy prezentuje się jako żywy pomnik tego miasta (co za bufon!). Jednak, to co ważne - autor nie potępia, ani nie chwali tego artysty i weterana wojennego. Całkiem świadomie unika ,,łatki'' czy ,,zaszufladkowania''. To rodzaj fascynacji człowiekiem, który miał marzenie - dosyć osobliwe, być może pyszałkowate i samolubne, ale jednak szalone marzenie, żeby zostać twarzą miasta.
Staje się zabawny mimochodem, kiedy aktorzy zmieniają, a właściwie, wymieniają się na planie, bo każdy może zostać takim Gabrielem, który kreuje własny pomnik historii. Aktorzy zmieniają się, aby podkreślić jego cechy, jak posługiwanie się językiem włoskim, czy sprawność fizyczna podczas pływania synchronicznego. To łobuzerka przygoda, z białą, serwilistyczną kompanią, która dała się uwieść niezrównoważonemu człowiekowi, co nie potrafił powiedzieć ,,stop'' własnej fantazji. Doceniam tę świeżość w ukazaniu, jak ludzie potrafią pisać na swój temat mity, które stają się rzeczywistością. Tak bardzo wierzą w swoją wielkość, że zaczynają snuć teorie, iż nigdy nie upadną.
,,Two prosecutors''
To typowe kino proceduralne. Gdzie domniemani dysydenci trafiają do ,,mamra'', bo mieli czelność nie zgadzać się z władcą ZSRR, dawnego bloku komunistycznego. Zresztą, Stalin, to prawdopodobnie był paranoik, który nie potrafił rozpoznać przyjaciela od wroga. Podobnie, jak w innych filmach politycznych - więźniowie muszą składać fałszywe zeznania, bo narracja komunistyczna stosuje żałosną cenzurę. Idealistyczny lojalista partyjny próbuje rozwiązać tajemnicę i oczyścić z zarzutów niewinnych obywateli państwa przez niewidzialnego tyrana, który stracił kontakt z rzeczywistością. Klaustrofobia jest wszechobecna - jesteśmy uwięzieni w ciasnych celach, w dusznych biurach, gdzie buty stukają po korytarzu. Do tego gryzący humor, żeby podkreślić absurd czasów, kiedy jakiś szaleniec skazuje ludzkość na pułapkę bez wyjścia, a więzienie uznaje za najmniejszy wymiar kary. Film jest, jak bohater, który trzaska drzwiami - przeciwny wobec terroru.
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz