środa, 22 października 2025

Trzy na jednego #39

Foto. FilmFyn. 
Kadr z filmu ,,Ostatni wiking''


Trzy na jednego, to seria, gdzie będę krótko omawiał najnowsze produkcje, które lecą w kinie, albo co gorsza - nie pojawiły się w polskiej dystrybucji. Na czym polega zabawa? - ano na tym, że zaczynam od historii, która podoba mi się najmniej, a trzeciego kandydata mianuję jako zwycięzcę zestawienia. Zakładam, że będą to mini-recenzje, czyli skrótowe podejście do opowiadania obrazów. Lapidarna forma, która ma zachęcić lub zniechęcić do oglądania.

The Mastermind

Może to nieuczciwe, co powiem, ale żaden film Kelly Reichardt nie sprawił, że chciałem pogratulować autorce. Choć w środowisku filmowym jest uważana za poetkę - nie potrafię odnaleźć tego, o czym dyskutują recenzenci. Sprawia wrażenie autorki, która chciałaby opowiadać o męskim świecie, ale z perspektywy kobiety traci na wiarygodności. Na początku seansu Mooney (Josh O'Connor) odkrywa miejscowe muzeum sztuki, aby ćwiczyć umiejętności złodziejskie. Urodzona na Florydzie scenarzystka próbuje sił w kinie rabunkowym - dosłownie. Pierwszy akt delikatnie przedstawia milczącego mężczyznę szykującego skok na antyczną figurkę. Obserwuje strażnika, aby przekonać się, jak działają zabezpieczenia. Plan jest dziecinnie prosty - ukraść artefakt, angażując w akcję przyjaciół z dzielnicy. Potrzebuje szybkiego transportu w trakcie ucieczki, czyli samochodu z kierowcą oraz kogoś, kto przejmie towar w drodze. Pewny siebie krętacz nie wziął pod uwagę okoliczności, że abstrakcyjne obrazy artystów niekoniecznie muszą stać się czymś pożądanym na rynku. Początek jeszcze nie zwiastował zmiany narracji, bo obserwujemy cierpliwe włamanie bez dramaturgii. Stonowane kadry, chłodne jak sama operacja przestępcza, przygaszają emocje, a historia w drugiej połowie traci rezonans. 

Foto. Film Science

Staje się powolną opowieścią o upadku człowieka, zachłannego na szybki zysk bez pokrycia. Planowana sprzedaż nie nadchodzi, a kłopoty piętrzą się po horyzont. Jedyne, co mnie zaskoczyło to, jakim naiwniakiem jest anty-bohater - wierząc, jakoby uniknie starcia z lokalną policją czy naocznymi świadkami. Mooney prowadzi podwójne życie, jako żonaty kanciarz nie informuje żony o planowanym napadzie, do tego dopuszcza się ujawnienia sekretu, bo dzieci przedwcześnie podejrzewają ojca o nieprzeciętny rabunek. Josh O'Connor wciela się w śliskiego megalomana, który wierzy w powodzenie misji, która od początku śmierdzi przekleństwem oraz porażką. O ile rozumiem próbę przemodelowania męskiego kina w rabunek bez zbędnej dramaturgii, to straciłem zainteresowanie szybciej, niż wiewiórka obserwująca ludzi z oddali. Przyczyna jest prosta - jako fascynator męskiego kina, gdzie rabusie kradną diamenty i inne bogactwa - ,,The Mastermind'' nie trzyma w napięciu, nie podkręca ignorancji tytułowego ,,mózgowca'', który nie zauważa błędów, jakie popełnia w trakcie ucieczki. Reichardt jest za subtelna, żeby nakręcić mocne kino o mężczyznach uwikłanych w przykre interesy - Jacques Becker czy Jean-Pierre Melville udowodnili w przeszłości, że Stany Zjednoczone nie potrafią naśladować Europy w dobrych filmach sensacyjnych.

Mooney za bardzo traktuje to jako niewinną zabawę, jako pomysł dużego chłopca z klasy średniej, co na tle prawdziwych oszustów wychodzi na amatora. Kiedy przypomnę sobie o profilach psychologicznych z francuskiego kina z ubiegłej dekady, to film stopniowo traci w oczach jako ryzykowny projekt. Powolne kryminały mają swój urok, pod warunkiem, że mają intrygę, skomplikowane charaktery pod kominiarką, ale Reichardt nie chce męskiego kina, to rodzaj fantazji na temat męskiego kina. Milczący mężczyzna, to klasyczny archetyp z epoki noir. Bohater snuje się po farmie, rozpaczliwie próbuje ukryć antyczną atrakcję w stodole, ale jego nieporadność sprawia, że spada z drabiny. Być może jest to ironia i nabijanie się z przestępców, ale nie po to sięgam po twarde, męskie środowisko, żeby oglądać napastliwego kłamczucha, który nie radzi sobie z prostym zadaniem, a kryminalne wyzwanie zamienia w spektakl ponurego dramatu bez iskry. 

USA, 2025, 110'


Reż. Kelly Reichardt, Sce. Kelly Reichardt, Zdj. Christopher Blauvelt, Muz. Rob Mazurek, prod. Film Science, MUBI, wyst.: Josh O'Connor, Alana Haim, Bill Camp, Cole Doman, Katie Hubbard



Blue Moon

Richard Linklater, jak dobrze wiecie - jest uwielbianym gawędziarzem, natomiast jego najnowsze dzieło przesadza ze słowotokiem oraz teatrem jednego aktora. Akcja ma miejsce w 1945 r. i podrabia atmosferę ,,Casablanki''. Ostatniego spotkania z ukochaną. Opowiada prawdziwą historię Lorenza Harta - autora tekstów piosenek, znanego m.in. z ,,Moja zabawna walentynka''. W tę rolę wciela się weteran branży, czyli Ethan Hawke, którego sztucznie postarza się jako ,,zakolaka'', gdzie ucharakteryzowali aktora w bladego mężczyznę, co zaczesuje grzebieniem resztkę włosów. Bierze udział w imprezie z okazji otwarcia ,,Oklahomy'', czyli koncertu, gdzie zrewolucjonizowano broadwayowski musical. Problem polega na tym, że nie skupia się na ścisłej biografii, lecz przedstawia drobny wycinek z życia tej zasłużonej postaci dla branży muzycznej z gatunku pop. Snuje ponure egzaltacje przy drinku w barze, gdzie oczekuje na przybycie młodej kobiety o imieniu Elizabeth (olśniewająca w kostiumie Margaret Qualley). Spodziewałem się rewii muzycznej, a otrzymałem mroczne wynurzenia pijaka na jednym planie zdjęciowym, gdzie dominuje ciemny salon, nieprzerwana rozmowa oraz dżentelmeńska toaleta w słynnej restauracji Sardi (w dzielnicy teatralnej w Nowym Jorku). 

Foto. Sony Pictures Classics


Hart, w tej teatralnej sztuce przeżywa coś na kształt depresji pomieszanej z histerią intelektualną. Bohaterowie tej sztuki walczą, jak nie z alkoholizmem, to z obsesją na punkcie studentki College'u. Przedstawia historię upadku Harta podczas nocnej pogawędki, który ubrany w garnitur, z obowiązkowym cygarem w ustach podczas intelektualnej rozpusty, gdzie jego partnerstwo z Richardem, amerykańskim kompozytorem, chwieje się oraz rozpada. Linklater tego nie przetwarza obrazowo, bo dialog, dosłownie!, przekazuje nam, że ich relacja wisi na włosku. To duży problem produkcji, bo każde wydarzenie zostaje wyrażone w słowach, a muzyka staje się tłem dla ponurej komedii o człowieku, który nie odczuwa wstydu, nawet w obliczu porażki. Dialogi chcą wypaść inteligentniej, niż przedstawia to scenarzysta z operatorem. Pierwsza scena zwiastuje nieodwracalny upadek - Ethan Hawke chwieje się w alejce, upadając na ziemię nieopodal koszy na śmieci. Po pijaku mruczy pod nosem, a postać Harta wypada na kogoś, kto stacza się w otchłań. Samotny Hart ukrywa swoją tożsamość seksualną, chcąc przypodobać się kobiecie. 

Autor przedstawia tę postać dwojako - jako czarującego gadułę, co zna własne słabości oraz niedociągnięcia. By później topić swoją elokwencję w kieliszku oraz w świecie teatru, w którym bierze udział. Mimowolnie staje się smutnym klaunem, karłowatym erudytą, który stracił smak życia. Puszczając do publiczności przestarzałe żarty, jak ,,Jestem ambiseksualny, co oznacza, że mogę się szarpać obiema rękami''. Właśnie, element komediowy jest średnio wykorzystany. Natłok słów sprawia, że żarty uciekają puencie. Jakby scenarzysta celowo znęcał się nad upadkiem Harta, który pod maską wykształconego intelektualisty skrywał nerwicę natręctw i starość fizyczną. Jego zimny styl przemowy sprawił, że odczułem chłód wrażeń. Okrutnie snobuje się w żartach o homoseksualistach, podchlebiając się kobietom, a gdzie muzyka, zapytam? Tworzyć film o autorze tekstów, i zapomnieć o melodiach? To gadulstwo powinno ustąpić nutom, ale jak widać - teatr jednego aktora jest ważniejszy od spuścizny. 

USA, Irlandia, 2025, 100'


Reż. Richard Linklater, Sce. Robert Kaplow, Zdj. Shane F. Kelly, Muz. Graham Reynolds, prod. Sony Pictures Classics, Renovo Media Group, Detour Pictures, wyst.: Ethan Hawke, Bobby Cannavale, Andrew Scott, Margaret Qualley



Ostatni wiking

Jedyny film, który podobał mi się z całej trójki, ale głównie dlatego, że Europejczycy potrafią nabijać się z własnych przywar. To, jak demontowanie hamulca w samochodzie, żeby jechać po bandzie i nie przejmować się publicznością, która przyzwyczajona do bezpiecznego kina ogląda wtórne obrazki. To ryzykowny scenariusz, bo bohaterowie wyskakują z pędzącego auta, dyskutują o dysocjacyjnym zaburzeniu tożsamości, gdzie pacjenci z gabinetu psychiatrycznego uważają się za Beatlesów - brytyjski zespół muzyczny (!). Mads Mikkelsen wciela się w komiczną rolę, ponieważ wierzy, że jest Johnem Lennonem, jakby to była reinkarnacja z tradycyjnej filozofii buddyzmu (niezły odjazd!). Historia skupia się na niepoprawnych braciach, gdzie jeden z nich, Anker (Nikolaj Lie Kaas) ukrywa połowę łupu pod drzewem w domu rodzinnym. Chwilowo siedzi za kratami, ale po piętnastu latach odsiadki wychodzi z więzienia. Jego młodszy brat, czyli Mads w szalonej roli myśli o samobójstwie, wierząc, że jest przywódcą kapeli rockowej, a jednocześnie kradnie cudze zwierzęta. Od dzieciństwa był dziwnym, skrępowanym uczniem, który nosił insygnia wikingów, przez co w szkole był obiektem żartów oraz mrocznych prześladowań, co tłumaczy jego podejrzane zachowania w trakcie rozwijającej się fabuły o dorosłym rodzeństwie. 

Foto. Zentropa Entertainment


Piętnaście lat rozłąki sprawiło jednak, że jeszcze bardziej oddalili się od siebie, a niegdyś symbiotyczny związek przekształcił się w drażliwy topór wojenny, który nie chce być zakopany. Anker, gdy wychodzi z przykrego więzienia chce odpocząć, oraz po ludzku, zrelaksować. Próbuje odzyskać bogactwo, ale jego brat cierpi na amnezję, oraz potworne rozdwojenie jaźni, a jego kompulsywna potrzeba kradzieży psów staje się uporczywa dla otoczenia. Mads Mikkelsen przyzwyczaił widza, że jest kameleonem w ludzkiej skórze, ale tutaj robi niewzruszony popis - stając się mężczyzną w średnim wieku w okularach, który jest nieśmiały i cichy, aż w końcu wybucha i histeryzuje, jak paranoik. To przezabawny film, bo nigdy nie narzuca oceny, widzi w tych ,,popaprańcach'' dziwną mieszankę infantylności oraz buntu wobec społeczeństwa. Prezentując na ekranie złamanych mężczyzn, po licznych perturbacjach oraz przejściach. Pod przykrywką czarnej, smolistej, gęstej komedii bez barierek przedstawia cichą traumę oraz pęknięcia w relacji braterskiej. Ten przesadzony humor, gdzie dominują fizyczne obrażenia oraz szorstka przemoc; kryje pod pazuchą kruchość osobowości oraz lęk egzystencjalny. Śmiejemy się z tych obozowiczów, którzy chcą odzyskać pieniądze w koronach, ale wiemy, że przeżywają własne rozterki i niepowodzenia życiowe. 

Lie Kaas w roli starszego brata jest bardziej wielopoziomowy - odmawia, żeby karmić zaburzenia młodszego rodzeństwa, a jednocześnie jest pełny wiary oraz czuły wobec schorowanego brata. Jedynym problemem, dla publiczności, może pozostać drobna wizja, jak zmienia ton narracji. Na wstępie otrzymujemy animowany przerywnik o ludowych wierzeniach z plemienia wikingów, by przejść do absurdalnej komedii z szykownymi dziwakami w roli głównej. By koniec końców utkwić w prozie życia z elementami przemocy. To lekki bałagan narracyjny, ale bawiłem się na tyle intensywnie, że jest to wada ukryta, którą łatwo przeoczyć. Drażni się z widzem, jakby celowo chciał skreślić zaufanie do postaci, ich wymyślonych tożsamości oraz fantazji z napadem (zabawa w złodzieja, to męski rytuał). Filmem roku nie zostanie, ale dobrze wiedzieć, że Europa nie boi się własnego głosu. 

Dania, Szwecja, 2025, 116'


Reż. Anders Thomas Jensen, Sce. Anders Thomas Jensen, Zdj. Sebastian Blenkov, Muz. Jeppe Kaas, prod. Zentropa Entertainment, Film i Vast, FilmFyn, wyst.: Nikolaj Lie Kaas, Mads Mikkelsen, Nicolas Bro, Kardo Razzazi



0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz