poniedziałek, 3 marca 2025

Dzień szarańczy - Hollywood płonie

 


Mroczne lata 70. XX wieku nie powrócą, ale filmowcy wyczyniali fikołki, żeby znaleźć się w epicentrum przemocy. John Schlesinger jako imigrant zrobił karierę w Stanach, i postanowił zburzyć Hollywood od środka - tak pół żartem-pół serio. Jego pobyt w USA, to pasmo sukcesów - ,,Maratończyk'' z 1976 r. pozostaje szpiegowskim thrillerem zafiksowanym na punkcie politycznej paranoi makkartyzmu oraz rozliczenia ze zbrodniarzami wojennymi. Jako cyniczny Brytyjczyk, spoza sfery, obalił mityczną wolność Ameryki, zniszczył Hollywood swoją satyrą na celebrytów w ,,Dzień szarańczy'', gdzie nie skupia się na mitomanii czy sukcesie, lecz na porażce fabryki snów. W środowisku, gdzie rządzą kontakty, eskapizm artystyczny oraz duże wytwórnie z nieograniczoną gotówką na marketing. 

Wstęp rozbawia, bo przedstawia chodnik czy schody do domków wyciętych, jak z kartonu, w uniwersum ,,Flintstonowie''. Jakby na bulwarze panowała epoka kamienia łupanego z brązu. Lata 30. Los Angeles - aktorzy na uboczu marzą o wielkiej karierze, dyrektorzy artystyczni szukają grafiki koncepcyjnej do kina łotrzykowskiego, a plan czeka na dekoracje do bitwy pod Waterloo. To świat wypchany pustymi obietnicami, damami w sukniach z nagimi plecami, bigotów i filmów zlepionych z fantazji dla dorosłych. Faye Greener (Karen Blake) jest marzycielką, pragnie blichtru, zbliżenia obiektywu, a jej powierzchowność wypływa w dialogach, gdy marzy o bogatych lalusiach z karierą wypisaną w CV. Gra w szykownych produkcjach, jak ,,Złodziej z Bagdadu'' (1924) jako postać epizodyczna - wierząc, że zostanie dostrzeżona. W formie autopromocji spotyka się z mężczyznami, aby stać się prostytutką, która wykorzystuje innych dla korzyści materialnych. W ramach odkupienia za nieudaną karierę, i zaślepienia blaskiem Hollywood. Scenariusz drwi sobie z naiwnej paniusi, bo w roli głównej występuje zdolny malarz i początkujący rysownik, który pragnie trafić do pierwszej ligi, lecz jego marzenia, jak pozostałych uczestników - pozostaną ułudą kapitalistycznego świata, szczęśliwego dla garstki wybrańców. 

Tod Hackett (William Atherton) jako jedyny z całej grupy jest najbliżej upragnionego sukcesu, lecz dostrzega próżny wysiłek. Jest zmarginalizowany, jak reszta aktorów na scenie. To układanka w systemie, w bebechach studia Paramount Pictures, gdzie dominuje ułomne towarzystwo, a na zebraniu wewnątrz biura wyświetla się tandetne, obsceniczne, erotyczne pokazy z kiepskimi modelami na ekranie, gdzie sztuka filmowa zostaje sprowadzona do żałosnej repliki rzeczywistości. Siedziba w Melrose Avenue nie przypomina złotego dziecka z Kalifornii, lecz sztywny podział, budowę scenografii na wielkich deskach teatralnych, gładki pokaz mody, zamknięte studio z bezczelnymi małolatami, którzy przedwcześnie zakopali się w izolacyjnych bańkach upadającego kina niemego. Dawny klown, z wodewilowych inscenizacji, a jednocześnie ojciec Faye - został odrzucony przez zachodnią błyskotkę telewidzów, i teraz dorabia jako okręgowy sprzedawca rozpuszczalników po cenie droższej, niż w normalnym sklepie. Groteskowe twarze snują się, jak wypłowiałe trupy po ziemistej, cuchnącej Kalifornii z marnymi przyjęciami. Gdzie bogaci gospodarze odczuwają frustrację seksualną. Faye gubi się w urojonym splendorze. Jakąkolwiek karierę, którą jest w stanie zaspokoić, to pozowanie do wielbiciela oraz deklamacja przed samą sobą - zmyślając opowieści przy kulkach na rożku, śliniąc się przy czekoladowych lodach z posypką. Później zacznie mieć pretensje, że utyje przez kalorie, jakby figura stanowiła o przepustce do szklanego ekranu.


Los Angeles jest sztywne, płaskie, a miasto spłonie, bo nie zasługuje na pochwałę. Homer Simpson (zabawny performance Donalda Sutherland) zaprasza dziewczynę do własnego lokalu, by na własnych oczach spoglądać, jak Faye uprawia bezeceństwo dając się dotykać w zapraszający sposób do łóżka, flirtując z obcymi mężczyznami bez żadnego wstydu. Homer robi za tragarza, utrzymuje bezużyteczną lafiryndę, której brakuje rozsądku i trzeźwego spojrzenia, że dała się nabrać na mit zachodniego wybrzeża, jak kobiety dały się podpuścić, iż czeka ją kariera za wielką bramą Paramount, a przecież to jedno z najstarszych studiów w Ameryce Północnej, gdzie dominuje kolesiostwo, gdzie kompleks apartamentów stacjonujących daleko od centrum uwagi - spycha ludzi do nic nie wartych usług w wielkiej machinie korporacyjnej. Studio filmowe jest wymarłe, a bohaterowie osaczeni przez liche popijawy, bez konkretnego zatrudnienia, łącząc brak stałej wypłaty z wydaloną, odseparowaną prywatnością. Skazani na bezużyteczną, wypaczającą alienację, na rosnącą agresję, co wypływa z wewnętrznego niezadowolenia oraz z oczekiwania na poprawę. To groteskowa wizja, miałka, jak samo Hollywood z tandetnymi filmami epickimi, gdzie powstaje na naszych oczach prawdziwa produkcja filmowa ,,The Buccaneer'' (1938), a w trakcie premiery wybuchną zamieszki, zaś wściekły tłum podpali zgorzkniałe ulice powierzchownej gali filmowej. 

W kwestii krytyki zachodniego systemu nie opowiada niczego ujmującego, to klasyczny obraz o sentymentalnych latach 30., z niepoprawnymi hipokrytami, którzy wierzą w siłę amerykańskiego snu, który nie może zostać zrealizowany, gdyż wszystkie role zostały rozdane przed kulminacją programu. Odnosi się do realnych nazwisk, jak Cecil B. DeMille czy miejsc, jak chiński teatr, lecz pozostaje groteskową maską upupionej społeczności, która żąda glorii, a kolejno zniszczenia Kalifornii, która jest miejscem dla bogaczy i nikogo więcej. Amerykańskiej widowni nie przypadł do gustu, ale też trudno mieć pretensje, ponieważ to obraz daleki od pochwały kapitalizmu, gwiazdorzy są wykpieni, seksualność odhumanizowana, Hollywood płonie na naszych oczach razem z palmami, a aktorzy są dęci, jak orkiestra. Filmy aktorskie marnej jakości (gdzie im do Europy!). Elity w Los Angeles są próżne, i Schlesinger krytykuje każdego, kto wierzy w mityczny sen o wielkiej sławie i pieniądzach. To autor, co przedstawiał nędzę Nowego Jorku, nie szczypał się w język, że nie wierzy w Amerykę jako kolebkę światowej kinematografii. Młody gniewny z Wielkiej Brytanii nie po to wyemigrował do Stanów, żeby chwalić cudzy kraj za miernotę. Jego cynizm zaorał to środowisko z oszalałym tłumem i morderstwem na ulicach.

Bajeczna sceneria z pomnikowego Paramount, to złudzenie - pusty beton zalany klasą robotniczą dla przekupnych dyrektorów w gabinetach. Jego retro-posmak widziany w starej bramie studia, w eleganckich kapeluszach, mamiąc szalonym pokazem walk kogutów z amerykańską butą, to jakiś dodatek do starego świata, który nie ma prawa bytu. Pieniądze są przepalane na fatalne widowiska, pracownicy podczas udziału w rekonstrukcji bitwy pod Waterloo doznają ciężkich obrażeń, kariery stoją w miejscu, a alkohol ma znieczulić obolałe sumienie. Skutki są takie, że nikt nie jest święty. Homer robi za tępego, ukrytego dewianta, który jest podglądaczem, maskuje własną przemoc poprawnym zachowaniem, ale to on, w kulminacji dramatu - rozprawi się z dziecięcymi gwiazdami, które mają ego większe od przeciętnego obywatela. Ironia i sarkazm polega na tym, że film nigdy nie trzyma się stałego punktu - może poza rozczarowującą seksualnością, gdzie kobieta w postaci Faye szuka substytutu w cielesnych doznaniach jako wyraz niespełnienia w aktorstwie. Jego sentymentalny ton w końcu ujrzy płomienny koszmar, a Kalifornia spłonie, bo nie zasługuje na drugą szansę - na Brytyjczyka, który nie liczy się z gwiazdami w Hollywood. 


USA, 1975, 140'

Reż. John Schlesinger, Sce. Waldo Salt, Zdj. Conrad L. Hall, Muz. John Barry, prod. Paramount Pictures, Long Road Productions, wyst.: Pepe Serna, Donald Sutherland, Karen Black, William Atherton, Bo Hopkins, Lelia Goldoni



0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz