środa, 29 stycznia 2025

Falling into Place - Niepoprawny romantyzm



 Rzadko kiedy zdarza się, żeby jakaś produkcja mogła podzielić się na skrajne bieguny, ale znalazłem taką, z którą mam problem na poziomie konceptualnym. Zaczyna się z wysokiego piętra, aby wylądować na bruku. Początek jest niesamowicie żywiołowy, i sprawił mi tyle radości lub przyjemności, że pozostała część seansu okazała się mielizną, w którą brnąłem w oczekiwaniu na poprawę. Jakież było zdziwienie, kiedy dostaje mocny start, gdzie śmieje się na głos, aby zakończyć produkcję z poczuciem rozczarowania przez pryzmat niedogotowanego, zmarnowanego romansu. Zacznijmy od początku - Kira (Aylin Tezel) i Ian (Chris Fulton) spotkali się przypadkiem na imprezie, na małej szkockiej wyspie Skye podczas urlopu sezonowego. Kiedy ona bawi się z jakimś mężczyzną w trakcie rozmowy, on wychodzi na papierosa. Przysłuchuje się dwójce, a później kontynuuje dyskusję, gdy drugi mężczyzna opuszcza lokal oraz wraca do domu. Nakręcona dziewczyna pozytywnymi emocjami kontynuuje szereg zabawnych dialogów z przypadkowym jegomościem. Wydaje się, że relacja idzie w mięsistym kierunku.

Ian, to konkretny facet. Potrafi zbudować napięcie z dziewczyną, prowadzi ją szlakiem, wspólnie bawią się na mieście, gdzie urządzają szkolne zabawy, jak skoki w dal z rękami na tułowiu oraz przyciśniętymi nogami, gdzie mam pierwszy ubaw, bo oboje lądują na ziemi - śmiejąc się razem z dziecięcej gry. Widać, że napędza ich to nieplanowane spotkanie. Pochłonięci euforią - czują się komfortowo na spontanicznej pogawędce, jakby to była przyjaźń od lat. Wyczuwa się to porozumienie między nieznajomymi - napędzają się pomysłami oraz wspólną podróżą. Kira płonie od nadawanych impulsów, bo Ian podrywa w sposób rzeczowy, jak rysowanie po przegubie dłoni dziewczyny, zabierając ją na polanę, żeby położyć się na miękkiej ściółce. Ich fascynacja wypływa z rozbudzonego ciała, gdzie uśmiech na twarzy jest szczery, a oczy są zdumione, jak łatwo nawiązują relację stricte podszytą urokiem przygody. Dlatego byłem zadowolony, w jakim kierunku zmierza, bo bohaterowie są znakomicie rozrysowani - głębokie, czarne oczy Kiry pochłaniają twarz mężczyzny, a Ian towarzysko rozweselony prowadzi ją po arkanach romantycznej miłości. 

Żeby było zabawniej - dziewczyna dowiaduje się, że ma już kogoś, a co lepsze - Kira również jest w stałym związku. Ktoś powie, że to wytrąca znajomość z dalszego poznawania. Nic bardziej mylnego - na drugi dzień, mężczyzna kontynuuje pokaz rozkochiwania w sobie kobiety. I pierwsze pół godziny (czy tam czterdzieści minut) jest nacechowane dawką świeżej energii, uwodzenia i wielkiej erupcji rozbudzonej nadziei na coś więcej - znamienne są sceny, kiedy mężczyzna opuszkami palców dotyka twarzy Kiry, a splot dłoni prowadzi do rozkosznego porozumienia. W trakcie kampanii uwodzicielskiej wychodzi motyw dramatyczny, ponieważ Ian ma chorego ojca, który nie domaga, a siostra cierpi na zaburzenia psychiczne. Gdy oboje się rozstają wracając do ukochanych - coś pęka w młodziutkiej Kirze, która nie potrafi otrząsnąć się z marzeń o spotkaniu z nieznajomym, z którym, być może, chciałaby nawiązać coś intymniejszego. Nakręcił dziewczynę, więc to zrozumiałe, że chciałaby czegoś więcej. Ona zawodowo zajmuje się scenografią teatralną, a miłość z lubym wygasła, jakby to był nieczynny, opuszczony sklep, gdy wraca do Londynu. Za to Ian jest wypalonym piosenkarzem, co zmaga się z traumami w rodzinie. Uwielbia swoją dziewczynę, choć czasem tęskni za nieznajomą, z którą spędził pociągającą noc na mieście. I w tym miejscu - zaczynają się schody. 


Opowieść robi coś, czego nie powinna, a mianowicie - histeryzuje. Skręcając w płaczliwy melodramat, w którym niekontrolowana łza wypływa z oczu, gdzie Kira snuje się w sennych marzeniach, aby zwizualizować sobie głębokie emocje z chłopakiem na wyspie. Ich obecne związki, przetykane bólem rozstania, przepełnione są wyrzutami, nadciągającą stratą kontroli nad rozpadającymi się uczuciami, nadmiernym dramatem, który nieuczciwie próbuje grać na emocjach widzów. Hej, przypominam, że spędzili jedną noc na mieście, z przerwą na dramaty rodzinne! Dlaczego wszyscy przestali być romantyczni, tylko obwiniają się za jakieś imaginacje, nieprzepracowane lęki? Kiedy pierwsza partia filmowa stanowiła żywy dowcip z pomieszaną tragedią - był świetnie napisany, ale potem robi się z tego telenowela najgorszego sortu. Każdy z bohaterów romantyzuje swój dramat, gdzie Kira powraca do odwzorowania tamtego wieczoru kładąc się samotnie na polanie lub siedząc przy brzegu morza. Ian gra smutne piosenki na pianinku, robi jakieś niezrozumiałe ,,akcje'' dziewczynie, którą kocha. W tym dramacie Ian, z wesołego, poukładanego uwodziciela, który chce zadbać o chorą rodzinę - zaczyna przeistaczać się w przygnębiającego młodzieńca, wychodząc do baru, żeby utopić smutki w alkoholu, jak w klasycznych filmach, żeby rozładować negatywne emocje. 

Nie mam problemu z tym, że z romantycznej randki przechodzimy w stan pełnoprawnego dramatu. Gorzej, kiedy scenariusz się rozprasza, rozpada przez klisze gatunkowe, żeby wzbudzić we mnie współczucie i utratę kogoś, kto mógłby stanowić pierwowzór Casanovy, ponieważ rozumie interakcje między kobietą, a mężczyzną, bo Ian w pierwszych segmentach prowadzi czułe tango w rozmowie z dziewczyną, przy którym może czuć się spełniona czy kochana - tuląc się do jego barków na tle oświetlonych lamp. Sęk w tym, że w pierwszej partii filmowej stosował energiczny dowcip z ludzką tragedią, a druga część seansu o tym zapomina - chcąc imponować pomnażającymi się dramatami z pierwszej ręki, gdzie krzyki mają zastąpić rozmowę, a piwo przynieść ukojenie, ale to substytut, który nie działa prawidłowo. Relacje Iana z dziewczyną są kruche, a Kira wiecznie zamyślona wtłacza się w suchą dyskusję z byłym i pracownikami. Ona już dawno porzuciła to życie, bo pragnie mężczyzny niedostępnego. I teraz tylko mogę łaskawie czekać, aż ponownie zobaczy jego zarośniętą twarz z rozbrykanym wzrokiem. Postacie drugoplanowe to szkic, bo dziewczyna Iana nie jest interesująca - raczej przepełniona dumą, jakby była mężczyzną. Najlepiej wypada krucha siostra o imieniu Annie (Anna Russell-Martin), która boryka się z psychiczną pułapką i samotnością własnego dramatu, aż żałuję, że ten wątek nie został pociągnięty, kosztem smutnej Kiry chodzącej smutno po dworze. 

Marzycielska, młodzieńcza miłość przypominająca najlepsze romanse na wzór Richarda Linklater (Przed wschodem słońca) zamieniła się w kiczowatą telenowelę, w której dramat przytłacza najjaśniejsze punkty programu. Jakaż szkoda, że to co żarło - zamieniło się w butwiejący kram, gdzie histeryczne reakcje zapomniały, że produkcja świeciła romantycznymi scenami (wciąż przypominam o ukojeniach dłoni na twarzy Kiry), jak humor przeplatał się z tragedią rodzinną, żeby zniszczyć to uczucie czymś nieznośnym. Kiedy opowieść staje się mdła, a Kira tylko czeka, kiedy scenariusz wymusi, żeby spotkała tego, z kim miała romantyczną noc pełną wrażeń - przepada, jak kamień w wodę. Wielka szkoda. 

Niemcy, Wielka Brytania, 2023, 113'

Reż. Aylin Tezel, Sce. Aylin Tezel, Zdj. Julian Krubasik, Muz. Ben Lukas Boysen, Jon Hopkins, prod. Weydemann Bros., wyst.: Chris Fulton, Aylin Tezel, Juliet Cowan, Samuel Anderson, Mike Noble, Cian Barry, Grace Boyle



0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz