poniedziałek, 4 grudnia 2023

Śnij o nocy srebrzystej - Fragmenty dla tych, którzy chcą poznać moją twórczość

  Z racji, że trochę pracuję nad własnymi tekstami postanowiłem podzielić się fragmentami mojego tekstu, do którego nie musicie w ogóle zaglądać, jeśli nie macie ochoty. To specyficzny utwór. Pisany, jakby we śnie. Dla wielu może okazać się zbyt fantazyjny i zakręcony, żeby zrozumieć, o co mi chodzi. Dam małą próbkę pierwotnego zamysłu, który kieruje tym projektem. Piszę go głównie dla własnej przyjemności, ale z małym zastrzeżeniem, że chciałem nakreślić osobę mężczyzny, który pogubił się we własnych wspomnieniach. 

,,Śnij o nocy srebrzystej'', to opowieść w głównej mierze o młodym, zakochanym człowieku, który nie wie, czy kobieta, którą kochał lub kocha bezgranicznie - jest prawdziwa, wymyślona czy jego fantazją. Dlatego tekst jest bardzo specyficzny. Trudny do układania, i jeszcze trudniejszy do analizowania. W jakimś sensie, to moja podświadomość kreuje tę nieoczywistą opowieść - o czym w zasadzie? O zagubieniu, szukaniu kobiety, której, jak twierdzi młodzieniec - nie znajduje, przepadła, jak kamień w wodę? Korzystam z surrealistycznej poetyki w dość makabryczny sposób - nie podaje żadnej odpowiedzi, czy mężczyzna, który zakochał się w kobiecie jest jego urojeniem, projekcją psychiczną czy psikusem psycho-metafizycznym. Dlatego zrozumiem osoby, które nie będą przekonane do tego tekstu, ale hej. Surrealiści nie muszą tłumaczyć się ze swoich ,,fanaberii'. 

To tekst, który bardzo mi się podoba - mnie jako twórcy, bo jest napisany zupełnie inaczej niż pozostałe teksty, które kiedykolwiek kreowałem. Na początku załączyłem fragment, który pojawił się już wcześniej na stronie, ale po nawiasie [...] pojawią się fragmenty, które do tej pory nie były opublikowane. Także serdecznie zapraszam do mojego dziwnego świata, w którym nie wiadomo, co jest snem, a co prawdą w irracjonalnej głowie młodzieńca.


Tytuł tekstu: Śnij o nocy srebrzystej

 

W poszukiwaniu kobiety, której nie ma. Drążę tunel w bezsilności. Szukam pod wałami głazów, być może się dokopię albo ciało zduszę kośćmi z dalekiej przeszłości. Znajdując męskie szkielety złożone w mogile w poszukiwaniu kobiety, której nie odnaleźli. Migawka, skrawek sceny: blade palce gładziły oblane białą truskawką zorze na delikatnych policzkach. Morenowe odbicie jej twarzy wylewa się – czuję, jak tracę dotyk w palcach, choć pamiętam, że gładkością przebijała szlachetne kryształy. Uśmiechnięte oczęta zgasły, a dawny blask przepadł. Zaginęła ukochana. Choć szukam – nie znajduję. Kopie, ręce pracują aż dostaję obrzęku. Twardnieją kończyny upadając pod ciężarem desperacji. Sypie się grzeszny piach. Pożądanie bierze górę nad rozsądkiem. Pragnę ciepła, którego dostarczała podczas szemrzących dotyków nozdrza. Ukrwiona twarz rumieniła się rubinowym dobrobytem, gdy głaskałem wdzięczne policzki, które marszcząc się doznawały rozkosznej miłości z opuszek mężczyzny, który kochał bezgranicznie i czyściej niż ziarno w pszenicy. Delikatna dłoń ocierała o delikatniejszą twarz ukochanej, której nie poznałem.


Jak grusza na wierzbie – niedostępna, krucha jak płatek liści jesienią. Seledynowa pieśń rozwodzi się pod jabłonią, gdzie skosztowałem owocu niewdzięczności. Pocałunki słałem – silne, o zapachu cytrynowym dostarczając witamin i pogodę życia, lecz niewzruszona odpowiedź zawarła smutek i tęsknotę za kobietą, którą goniłem, a później straciłem. Kopiąc głębiej doprowadziłem narzędzia pracy do nieużywalności, a partie ciała zaczęły się buntować, iż przesadzam, a przecież miłość nie powinna być pasmem udręki, lecz trąbką archanioła w komorze sercowej. Tarłem sine ręce, przebrzmiałe echa skamielin podpowiadały – zostaw i idź do domu lub szukaj szczęścia w polu. Goniłem za kobietą, której nie ma, ale przeświadczony o wrodzonej intuicji czekała zakopana w lesie czy zatopiona w górskich potokach. Utkwiła w latach zamierzchłych, lecz teraźniejszość dogoniła starsze roczniki dojrzewając w przyszłości. Przeplatane miesiące upływających dni między majakami a wspomnieniami zapowiadały nadzieje, jakoby spotkanie miało nadejść. Ugrzązłem w miejscu zapominając o szczerości. Gubiąc czas. Gubiąc prawdziwe uczucia. Złudzenie otumaniło chemiczny proces w głowie. Substancja gorzkiej prawdy zestawiona z zagubionym sercem błąkającym się po rozdrożach nędznych szpon miłości sprawiła, że zatonąłem w myślach o kobiecie, której nie ma, lecz wiedziony mrocznymi siłami tarłem szlaki poszukując poszlak nie-zmarłej ukochanej. Zniszczony człowiek szukający wczorajszego cienia nie zdaje sobie sprawy, że zmienił punkt docelowy. Pogoń za cieniem, co się przemieszcza, nie materializuje oraz zostawia wyburzenie wewnętrzne uciekając od właściciela – zostawiając w tyle niegdysiejsze troski. Rozmazane kolory – czy skojarzę, że nosiła nienasycony barwą strój? Rozmazane doznania – czy pamiętam zapach włosów przeczesanych na prawy bok? Rozmazane wydarzenia – kiedy ją spotkałeś i wiedziałeś, że pokochałeś do czerwoności? - Zapytał fikcyjny terapeuta ogłaszający się w pokoju ogłoszeń, gdzie zbiera informacje na temat pacjenta.

[...] 

Skażony agonią. Rozpylone pyłki w strutym naczyniu krwionośnym wzmagały apetyt. Jadowita czerń wkradła się w czerwień. Rozdzierając wytchnienie. Spłycony oddech pozbawiał chłopca witalności. Podejrzane westchnięcia finiszowały rezygnacją. Skacowany nadmierną oznaką posiniaczonego układu wydechowego pogrążył się w sypialnianych alkowach. Nie wstawał. Krakał, krwawił bezgłośnie, lecz nie wypowiadał minorowych słów. Błąkał się pośród duchów przodka zrodzonego z samotności Boga. Machał nogami, ale nie po to, by rozgrzewać stopy. Protestował o możności działania. Rozgoryczony – wsunął się pod pierzynę i zniknął dla otoczenia. Przeniósł się, nie podnosząc nogi z łóżka. Gnał co tchu wygłaszając transparenty o przeniesieniu. Ćwierkał o odlocie, badając rodowite plemię, by odnaleźć pannę, której nie ma. Szarżował nieopodal mennic drukując wizerunek potomkini Wenus. Drążył tunel w chaosie architektonicznym. Rujnując świątynię, blokowiska oraz mieszkania komunalne. Rozbierając domy rodzinne, by sprawdzić czy  czeka gdzieś pod fundamentami. Zakopana pod budynkami z marmuru. Legowisko pustaków zaśmiecało podwórza. Któż to wie, kryje się w betonowych zabudowaniach? Poszukiwania trwają zamieniając noc w dzień, a ranek w melancholijne popołudnia. Kołyszą drzewa, zrywa się halny wiatr cmokając chłopca w popękane policzki od ran zadanych przez cięcia natury drwiącej z miłosnych utyskiwań. Zniecierpliwiony, lecz ambitny – kopie aż łopatki siadają, a nóżki odmawiają posłuszeństwa. Siada zmartwiony na pień. Odchodząc. Wychodząc do alternatywnej przestrzeni. Na przeciwnym biegunie znalazł studnię. Obok dziewczynę. Zwykła dla setki mężczyzn, niezwykła dla jednego samca. Potyka się o nieobliczalne przeszkody. Chłopak wystawia rękę, nie dostaje wiadomości zwrotnej, odsuwa się, by podjąć męską decyzję. Chwyta za nogi i plecy podnosząc z błotnistej papki, niosąc na przemęczonych barkach kwiat stulecia. Odepchnęła go nie prosząc o pomoc. Fałszywa dziewczyna. Pomyłka. Odeszła bez słowa. Studnia, co się w niej kryje? Zabraniała patrzeć. Wrócił do sąsiedniej przestrzeni. Wstał z pnia czując, że zaraz się przewróci i potłucze, jak szkło. Rozsypując na grudki. Usiadł. Wykończony zasnął bez odwrotu.

 

Zbudził kwaśny głos dziewczynki o kasztanowych włosach. Okrąglutkiej, w upapranych ubraniach, za to o uczciwych spojrzeniach. Zerkała bez paskudnych myśli dorastających córek gospodarzy. Zafascynowana mężczyzną, ale bez popędów, nieświadoma wewnętrznej energii i dawczyni ogniska domowego – lustrowała chłopca bez mrugnięcia.


Kim pan jest? Dlaczego pracuje bez ustanku? Dlaczego pan nie odejdzie, skoro pana nie znoszą? Dlaczego szuka niewyrażalnego?


Wiecznie dlaczego. Pytania bez gwarancji na satysfakcję. Dyplomatyczne gierki z wąsatymi rolnikami. Poozdabianymi damami w łańcuszki. Z zaniedbanymi żonami, mężów zmęczonych małżeństwem, małe samice szukające pierwszej miłości, outsiderów ciągnących do wyniosłych piękności, łobuziaków rozbudzonych do poderwań, szczebioczą, szepczą za uchem, kto drąży martwe pole w poszukiwaniu kobiety, o której nic nie wiadomo. O której nic nie słyszano. O której nie powstają miłosne listy, nie znajdując uzasadnienia w bezowocnej grzebaninie. Nie znają szaleńca, lecz szkalują. Marudzą, że drepcze po cudzych własnościach. Mają prawo. Prywatne osiedla obiegane przez chłopca z przeszłością. Prywatne rezerwaty przeszukiwane, rozkopywane przez narowistego szczeniaka. Biedna duszyczka – nawołują babcie, ale gospodarze są podenerwowani faktem, że prywatne akry ziemi mają cierpieć przez cierpiętnictwa młodzieńca z nadbrzeża. Spotyka młode dziewczę, okrąglutką, pyzatą i potarganą przez zabawę z kałużą.

 

Spotykam po raz czwarty, a pan nie odpowiada. Mamuś się nie cierpliwi, a tatuś chce sięgnąć po broń. Błagam pana, niech pan ucieka.

Niech wezwą policję, jeśli chcą. Muszę kopać dalej. Jestem zmęczony, śpiący, ale nie mogę przestać. Jestem głupcem, dlatego robię to, co robię.

Nie uważam pana za głupca. Ale chciałabym wiedzieć, po co ten wysiłek. Czego pan szuka?

Raczej kogo. Szukam kobiety, którą straciłem. Śniłem, wiedząc, że odeszła bez pożegnania. Być może jej nie ma, ale wierzę, głęboko, jak mogę, że stanie się przyszłą narzeczoną. Jestem głupcem, moje dziecko, ale jeszcze o tym nie wiesz. Jesteś za młoda, żeby to pojąć. Dorosłość jest przereklamowana, ale muszę z nią żyć. Nie mam wyjścia. Niewidzialne kajdany założyli odkąd skończyłem wiek maturalny. Nie ma ratunku. Jestem zgubiony.

Nic nie rozumiem. Gada pan zagadkami. Czy przysyła pana anioł pański? Często z nim rozmawiam wieczorami, gdy klękam do modlitwy. Powiadał, że spotkam ,,czarodzieja'' drążącego w ludzkim sercu. Łkając nad światem pochłoniętym przez rogacza.

Nie jestem czarodziejem. Tylko człowiekiem błąkającym się pośród mglistych wspomnień. A to co innego. Nie znam magii ani alchemii. Nie wiem, czym jest zaklęcie i jak się go używa. Kopie, jak górnik, udręczony niczym Goethe. Wybacz za szczerość, ale anioł stróż przemawia za dostojnie, za zawile, abyś mogła dostrzec różnicę pomiędzy potężnym człowiekiem, a straceńcem, jakim jestem. - Ponownie przyglądała się z zaciekawieniem. Jakby próbowała przyswoić ciągnące się przemowy. Zapamiętując twarz młodzieńca bledniejącego z każdym ruchem łopaty.


Szedłem przez nienasączoną etylem linię prostą. Pachniała słodkim aromatem, zapach lubej zmieszał się z fetorem podskórnego strachu przed przecięciem nici. Wylewne słowa padały i zalewały myśli. Czyniąc z niespiesznej wędrówki martwy chaos. Czym jest martwy chaos, jak podpowiada głos? Grecki euforyzm rozbrzmiewał w uszach. Wybrańcy. Skandowani. Chylą się ku upadkowi, a jednakowoż trzymają się nienamacalnych strun. Truchleją. Martwieją. Skruszeni. W poszukiwaniu kobiety, której nie ma, lecz drzemie w oklejanych trupiarniach, chowając się w pustych ścianach, ponad powierzchnią, stykając z Neptunem, mącąc w neuroprzekaźnikach, drwiąc z kanonu, przepływając przez rzekę Missisipi, karcąc płuca, wypłukując arie z głosu solowego, dryfując między populistami a snobami. Zatrzymała się pomiędzy szóstym a siódmym kręgiem kręgosłupa – masując obolałe mięśnie lśniące od potu, gdy wrzucał węgiel przez wsyp. Pieszczotliwa dobrodziejka karmiła mężczyznę truflami podczas kolacji przy lampach wiktoriańskich, z nasączonym mydłem o zapachu kokosowym, aby ukoić nerw, gdy jej duch zniknie z ciała, by się więcej nie pojawić.

Człowiek w okowach bólu i cierpienia, kiedy wiesz, że nie dosięgniesz kobiety niedostępnej. Spalony przez fanaberie. Zgrzyt i lament nad własnym jestestwem, gdy kopiesz grób przed następstwami duchowej śmierci. Pochłonięty manią posiadania kobiety zamkniętej na wołania. Stracony, rozgoryczony spada na dno rozczarowania. Napięcie krąży w barkach posyłając gromy niezadowolenia. Na łasce kobiety, czy ci nie wstyd? – pyta rozkojarzony głos wewnętrzny. Obdarty z godności szuka porozumienia w głosach między pompą serca a serotoniną w korze przed czołowej oraz przedsionkami z drgającym pulsem w ukrwionym naczyniu. Mężczyzna łaknie eklektycznych środków wyrazu. Wpada w rów, by wyjrzeć za winkiel rozglądając się za jaśniejącą aurą lubej istoty krążącej w synapsach samca gotowego na podanie zdania, iż ona kluczem do odkrycia zagadek wszechświata. Przepływa wzdłuż arabeskowych toni przeglądając się w płycie rozstrojonych imaginacji odwołując się na poziomie nieskalanych uczuć do instancji nierozerwalnej topografii kobiecego ciała prowadzącej do wrót Midgardu i rozpalonych trzewi.


Niepamiętnej nocy leżeliśmy w łóżku upajając się ciałami rozgorączkowanymi od wspólnego drgania nerwów pobudzonych przez wzgląd skóry rozpamiętującej sinusoidę dotyku. Muśnięcia przedramienia stały się wschodzącym rytuałem prowadząc do szyi otoczonej przez język i wargi wyczuwając silne powietrze wypływające z naskórka. Całując ukochaną z maestrią czy dogłębnym odczuwaniem przenosimy się na wieloaspektowy poziom duchowy: od drobnych, lekkich i nieśmiałych pocałunków, po zgraję długich, wyczerpujących penetracji, poprzez tantryczne dotknięcia, kończąc na wzajemnym szczytowaniu podczas stosunku cielesnego. Opierała się na mężczyźnie leżąc przy boku czuwając, aby zapamiętał jej jaskrawe kolory paznokci uniesione na klatce piersiowej, aby nie wyleciały z pamięci nogi pulsujące od dzielącej ją energii z chłopakiem, żeby wykaligrafował we wspomnieniach zieleni szmaragd oczu, aby wyczytał z jej ust poemat wypisany kochającą ciszą. Wpatrzeni w siebie na tle uciekających wskazówek zegara, oddaleni od ścisku, chimerycznych napadów złości, pracy i znojów. Głęboko skupieni, nie odrywając spojrzenia od drugiej osoby, milcząc – uśmiechają się pół kłębkiem. Zrelaksowani niczego nie żałują, napawają się oddechami, nieznacznymi uniesieniami klatki piersiowej rozerwanej przez płuca.

 

Puść, jeśli mnie kochasz. Nie bądź zachłanny, pozwól odejść. Kurczowe trzymanie dłoni zawieszonej między dwoma krańcami galaktyki nie sprawi, że odnajdziesz miłość.

Schorowana leżała pod pierzyną. Dreptałem koło stoiska. Wybrałem bilet. Przenosząc ciało do krainy zmartwień. Wziąłem krzesło i postawiłem koło łoża. Usiadłem z rękami na kolanach pogrążając się w zatroskanych humorach. Spoglądając w dal oddala się obiektywna perspektywa. Zwęża się orbitując wokół myśli zbrukanych chorobą. Wierzchnia część dłoni pokłoniła się czołu poległej. Rozpalona, wypocona przez agresywne organizmy zalegające w ludzkiej bańce. Odliczanie, lewitujące dłonie, całowanie subiektywnych zmartwień. Oddalanie się, powracanie na drewniany obiekt, długie, zatroskane miny, gdzieś zjawia się półuśmiech z nadzieją na ocalenie. Kaszlała, dławiąc się słowami, głaskałem wypalone policzki przez pasożyty. Głaskałem aż oddała rumieniec chłopcu, który nie potrafi żyć bez świadomej miłości do kobiety powstałej na gruzach serca zabunkrowanego przez prowizoryczny chłód. Ocaliła młodzieńca, ocaliła jego duszę, zmartwychwstał rdzeń sercowy przebity rdzą, morzem łez i nocy bez przytulenia. Zdziadział, lecz zeszła ramota z nagiej twarzy, odzyskał blask i wdzięczność srebrnego ekranu. Kochając, jak na taśmach nieśmiertelnej kinematografii. Nie mówiąc mówił, nie odpowiadając odpowiedział. Skoczył na stoisko. Wybrał drugi bilet. Przeniósł do krainy miodowych, wilgotnych warg. Spajała męskie usta, oblizując resztki smaku z niecudzego wędzidełka wargi dolnej. Ongiś nektar wysysała do o-mdlenia przybysza z Nikąd. Byłego chłopka, o zapalczywej, zuchwałej naturze, z gazem pieprzowym na podorędziu, o tyle łzawym i siarczystym, że potrzebna była pomoc na oddziale ratunkowym. Izba przyjęć gotowa do działania nie odmówiła natychmiastowej opieki medycznej. Skrzące ogniki w gałkach ocznych podpatrywały nową zdobycz, nowy materiał na chłopaka, z zastrzeżeniem, iż w jej mniemaniu miała pozostać ulotną, wiklinową znajomością rozprutą przez niedojrzałość emocjonalną. Zagadywała obojętnie, niknąc w szafkowych pomieszczeniach, ażeby uniknąć fałszywych intencji chytrych facjat, unikając plotek, znikając na dymkowych spostrzeżeniach.


Samotna scena. Opuszczona, wytarmoszona przez stopy stąpające po wymysłach inscenizatorów. Wyszedłem na deski teatru. Wśród pustej publiczności reflektory zwróciły się ku chłopięcej twarzy. Światła migały przygaszonym odcieniem wymarłej lampy. Drzewiej ogrzewały salę i widownię, w chwili obecnej przynosi lód i odrętwienie, fanfaronadę dawnej, nieobsługiwanej technologii. Bez rekwizytów, sztucznego udekorowania cery, bez gapiów czy scenografii wyglądam kątem oka na wyciszoną lożę, na której nie pojawi się prezydent miasta albo aktor znany z modernistycznych dramatów Gorkiego. Zaczynam przedstawienie, a obok stoi rozsuwana kanapa, na której nikt nie siedzi. Zaczynam monolog.


Wiesz, myślałem, że miłość coś zmieni, że stanę się lepszym człowiekiem, wzrosnę, uczłowieczę posępnego ducha zakutego w moim sercu. Myślałem, że będzie inaczej, jeśli wyznam miłość. Jakże się myliłem. Nie masz pojęcia – zerkałem na pustą kanapę – jaki jestem godny pożałowania, beznadziejny w poszukiwaniu resztek tego, co onegdaj nazywano duchowieństwem serca. Chciałem złożyć śluby czystości, oddać się porywom wielkości, wzmacniać ducha, karmić duszę molochowymi słowami, wnikać w świat nieograniczonych możliwości, występować jako protagonista, czynny bohater i piewca frenetycznych okazów zdrowia. Nic nie wyszło. Sądziłem, że będzie inaczej, będę szczęśliwy, mniej zakłopotany, rozgadany, rozmazany uśmiechem od ucha do ucha, bastionem eterycznych odczuć, orszakiem edeńskich powstań, niepokonanym romantykiem na samym szczeblu wygniecionych, pomarszczonych serc. Jakże byłem nierozsądny, nie przewidziałem jednego – odwróciłem wzrok, kucnąłem – świat nie jest mi niczego winien, istnieje od setek tysięcy lat, ludzie przychodzą i odchodzą, a miłość to paskudny rak, jeśli bierzemy ją z bagażem kruchego naczynia. Moje serce się wykrwawia, drży i boleje, bo nie potrafię kochać ironicznie, z dystansem, bez niej jestem poniżony, martwy i rozkładam się, jak leżak nad Bałtykiem. Rozpadam się, mam delirkę, jak po alkoholu, jestem taki, bo nie potrafię kochać mniej niż powinienem. - Kapie z oczu, wstaje z rozpalonym ciałem – Rozumiesz, czy nie?! Co za bezsens egzystencji, jaki w tym cel, kochać, jeśli powoduje, że nie wytrzymujesz i pękasz, jak bańka mydlana. Co, czemu nic nie mówisz, ty gnido, parszywa imitacjo, zwierciadło paskudnej natury, który nigdy nie kochałeś? Tobie łatwiej, bo nie kochasz, tylko rozpalasz zmysły i porzucasz dla kolejnej dziewki. Ale wychodzę na słabszego. Porzuciłem własne życie dla kobiety, której nie mogę znaleźć. Która odeszła i nie wróci, bo ma gdzieś, że jej potrzebuję. - Opieram się na niewidzialnej ścianie – Czemu nic nie mówisz, milczysz, myślisz, że masz serce z kamienia? Powiem ci prawdę, nigdy nie będą tobą, brzydzę się poligamią, waszymi orgiami, za którymi stoją puste, mechaniczne czynności. To nazywacie miłością? Ruchami bez namysłu, dotykiem bez czułości, całujecie dla zabawy, tworzycie fikcyjne związki i macie ubaw, kiedy chłopak jest prawiczkiem, bo uważacie, że ma defekty, jest upośledzony albo wierzy w coś więcej niż w tanie zapowiedzi, że im więcej kobiet pozna, tym bardziej zrozumie, że kobieta jest czarką gotową na męskie płyny. Dosyć mam, rozumiesz?! Kochałem i nadal kocham. - Usiadłem na parapecie zawieszonym w próżni, odchyliłem okno – Nie wiedziałem, że do tego dojdzie. Nie miałem w planach się zakochać, wędrując po jej zgrabnych ustach, roztańczonych ślepiach, w długich nogach, które kołyszą się pomiędzy salonem a kuchnią, widząc we mnie kogoś więcej niż kochanka. Miłość nie polega na długich rozmowach, tańcach do białego rana, bo czasem wystarczy, że będę. I ona wie, że to pieczęć. Całun. Podpis mężczyzny, który jej nie opuści, choćby miał wybierać między nią, a pannami z piękniejszym dekoltem, z wystruganą bystrością, intelektem ponad miarę, wybrałem ją, bo wiem, że jedynie ona stanowi pomnik dla chłopca, który wyróżnił z tłumu dziewczynę, która nie jest klasyczną pięknością ani tytanem mądrości. Ale ty tego nie zrozumiesz, bo przepadłeś, zniknąłeś, bo jesteś pusty, jak twoje słowa i myśli. Nie potrzebuję cię, kochanie, wiem to, ale cię kocham. - Opuściłem głowę, skończył się męski płacz, zajrzałem na pustą scenę i chciałem odejść, bo monolog ujrzał finał.


Znienacka usłyszał oklaski. Pojedyncze brawa. Omam? Ciche klaskanie, gdzieś z tyłu, jakby dziecięce rytmy. Delikatne, synchroniczne, żywiołowe. Ktoś się zbliżał. Młodzieniec stał oświetlony, ukłonił się, nie wiedział przed kim, przed czym? Czekał zdenerwowany, nie oczekiwał publiczności, nie miał zamiaru wyrażać osobistych dialektów obcym osobom. Słyszał kroki, maleńkie, roztropne. Buciki z wyprzedaży wybrudzone cieczą, kasztanowe włosy, czyżby dziewczynka, z którą rozmawiał w polu?


Co tu robisz? Śledziłaś mnie?

Byłam ciekawa, dokąd się udasz, odkąd uciekłeś, nie pojawił się nikt, kto chciałby się uzewnętrznić. Co to za sztuka?

Idź do domu, zrozumiałaś? To nie teatr dla dzieci.

Nie wiele zrozumiałam, ale na prowincji nikt nie wystawia sztuki, nawet cyrk przestał uczęszczać, a chłopcy z podwórka nie potrafią grać męskich postaci.

Co to znaczy, nie potrafią?

Bawią się w piratów, złodziei, jakiś hakerów, walczą z niewidzialnymi potworami, nic z tego nie rozumiem, żaden nie okazuje się postacią pozytywną, nie kocha. Czy mężczyźni muszą grać antagonistów?

To, że bywają okrutni, nie znaczy, że nie są męscy, to tylko rola, fascynacja światem, którego chcą dotknąć, nie ma się czym martwić, kiedy podrosną zaczną fascynować się światem kobiet, a potem zrozumiesz, że są męskimi postaciami. Dziękuję za oklaski, lecz powinnaś już iść. Nie zapraszałem nikogo.

Po co grać, jeśli nie ma z kim? Chłopacy mówili, że zabawa z kimś jest ciekawsza niż...

Gra w monodramie? To synonim gry w pojedynkę. Wybacz, ale nie chcę cię zniechęcać trudnymi słowami, mówiłem, jesteś za młoda, żeby zrozumieć, co tu się wydarzyło.  

Jestem samotna, nie potrafię nawiązywać znajomości. Rodzice się martwią, chcieli wysłać do szkoły specjalnej, myśleli, że jestem opóźniona w rozwoju, że mam zahamowania w kontaktach z ludźmi. Ciągle wymyślam i kłamię, ale dorośli są niemądrzy, uważają, że wiedzą coś, czego nie widzę. Natomiast wiem coś, czego oni nie widzą.

Mianowicie?

Jesteś czarodziejem. - Chłopiec przetarł brwi.

Słuchaj, cieszę się, że masz bujną wyobraźnię, ale zajrzyj do słownika, co znaczy słowo czarodziej, a potem określaj nimi ludzi, dobra? Swoją drogę, jak to możliwe, że ukryłaś się przed moim wzrokiem? Może to ty czarujesz? Nie pomyślałaś o tym?

Nie. Wrócę do domu, jak przykazałeś, ale pod jednym warunkiem.

Słucham.

Zagraj coś jeszcze.

Ale co? Konkretnie?

Nie wiem. Może czarodzieja?

W porządku. - Westchnąłem. - Chcesz zagrać główną rolę?

Tak. Tak! - Klaskała z radości.

Usiedliśmy na ławce. Przed nami rozciągał się pejzaż motyli zakodowanych w płótnie Zawadzkiego. Puryfikacja zła zmazało brzydotę, pozostawiając nienaruszone lico na krajobrazie. Elohim spoglądał z nieba, a dwoje zakochanych przylgnęło wzajemnie do głów – stukając się półkulami, zbliżając patogenne języki, chłonąc ekstrakt żywiciela. Wzmacniając więzi, pobudzając rdzenne poszukiwanie ukojenia w drugiej personie. Ławka wzniosła się na eliptycznych kołach, wynosząc parę w stratosferę adorując mieszkańców Ziemi, coby unikali zawistnych zamiarów, dając się porwać odległym siłom bodajże od czasu cywilizacji mezopotamskiej. Wypłynęli na północny szlak lądując ławką na jedwabistym szlaku, gdzieśmy kontynuowali pieszczoty, a wierzchnia część dłoni pobudzała gruszkowy kształt łona kobiety.

 

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz