poniedziałek, 19 grudnia 2022

Avatar: Istota wody - Czy warto było czekać?

 


Długo kazano nam czekać. Pamiętam, jak po premierze części pierwszej zapowiadano sequele - twórcy nie przewidzieli, że ich proces produkcyjny będzie w stanie krytycznym i zamrożony, odłożony na lata. Niewątpliwie Avatar mocnymi głoskami zapisał się w historii kina jako przykład rewolucyjnego 3D. Przedsięwzięcie zarobiło grube miliony podbijając listę najlepiej zarabiających, najchętniej oglądanych na dużym ekranie, dochodowych filmów z wyśnionej fabryki od zarania, powstania kinematografu. O ile sukces komercyjny mógł szokować - umówmy się - pierwszy Avatar nigdy nie był kinematograficznym objawieniem. 

Za to wielu krytyków filmowych zarzucało Cameronowi, słusznie, skupienie na jakości wyświetlanych obrazów, nie przejmując się dziecinnym scenariuszem, popkulturową miazgą, stawiając na efekciarstwo, oraz naiwne zapatrzenie w ekosystem. Romantyzując obce istoty ignorując odwieczną koegzystencję. Bo co by nie pisać - Hollywood od dawna ma kompleks niższości - boi się trudnych pytań, woli być bezpieczny, nie wychylać się, nie podejmować poważnych tematów politycznych (to nie lata 70., kiedy jeden reżyser z drugim krytykował działania państwowe). Dzisiaj amerykańskość to obciach, lenistwo twórcze i udawanie, że wszystko jest w porządku.

Minęło dziesięć lat od wydarzeń z oryginału. Planeta z mieszkańcami Na'vi wiedzie spokojny żywot. Nowi potomkowie spłodzeni, ludzie nie zakłócają sygnału bezpiecznej egzystencji humanoidalnej rasy, ale sielanka nie potrwa na wieki wieków. Na Pandorę zmierza złowrogo nastawiona armia oraz arcywróg z części pierwszej, czyli pułkownik Miles, który przybrał formę niebieskich kosmitów. Jak łatwo przewidzieć - konflikt wisi w powietrzu. Jego zadaniem jest wyeliminowanie Jake'a. Głowy rodziny i przywódcy homo pandorus. Nie zwlekając, nim zaatakują - postanawia wynieść się ewakuacyjnie z lasów oraz trafić pod piżmo klanu Metkayina. Zielonych stworzeń znanych z tego, że uczestniczą w aktywnym trybie bycia nad wybrzeżem tropikalnym. Mając za przyjaciół podwodne rybki zwane ślizgaczami. Naturalnie scenariusz długimi fragmentami nie ma ochoty na bitwy, lecz na przedstawienie kultury sąsiednich plemion, dlatego otrzymujemy masę epizodycznych ról z udziałem podwodnej kampanii: od ryb szczypcowych, po tulkuny z tatuażami (na kształt inteligentnych delfinów, czy, będąc precyzyjnym, zamiennik wieloryba).

Kino wielu sprzeczności. Orgiastyczna bomba wizualna z rafami koralowymi, podniebnymi lotami, taflą morza hiperrealistycznie zmontowanego miesza się z niepowagą decyzji fabularnych. Ratunki w ostatniej chwili rażą, które były problemem zarówno ,,Batmana'' z 2022 roku, jak Avatara, który nie radzi sobie z ważnymi elementami kontekstowymi. Paradoksalnie tonie w swojej arcydzielnej formie graficznej, która nie udźwignie nic więcej, jak slalom przepysznych kadrów z podmorskiej głębiny. Twórcom tak bardzo zależy na efekcie, że zapomina o podstawach, czyli spójności filmowej, gdzie zdjęcia, psychologia protagonistów czy język jest skomponowany poprawnie czy bez uszczerbku na zdrowiu widza, który szuka czegoś ponad to, co widzi. Problemem Avatara staje się, bez żartów, przesadna maskulinizacja fabuły na rzecz możliwości kart graficznych z nowoczesnych sterowników Nvidia. Ciężko nazwać to stricte filmem, gdyż przypomina koncert gry wideo, gdzie animacja jest głównym nośnikiem napędowym, a słowo scenografia nabiera tutaj innego znaczenia, ponieważ nie jest ono ani naturalne, ani podyktowane przez wyobraźnię kreatora od dekoracji. To popis efektów specjalnych, programistów, maglarzy obróbką komputerową. Jakby zmierzch praktycznego kina, do którego zawsze miałem negatywny stosunek, bo kino powinno być namacalne, a jednak komputery zastąpiły modele konserwatywne z błyskawiczną odpowiedzią w XXI wieku. I chociaż idąc na Avatara spodziewałem się technologicznego dema, to nie przewidziałem jednej kwestii, że Camerona nie obchodzi pretekstowy scenariusz, tylko jak dalece posunie się w swojej egomanii oraz zachwycie nad ekosystemem w 3D. Nie ukrywa tego, odkąd powstał ,,Terminator 2'' - zawsze wyżej cenił zdobycze techniczne niż zaawansowany model fabularny. Szkoda jednak, ponieważ kiedyś robił to z prawdziwymi narzędziami, a dzisiaj posługuje się komputerowymi iluzjonistami. 

Avatar: Istota wody meandruje między bogatą fauną, a wydumanymi problemami familijnymi z tandetnych widowisk - anachronicznych, jak i frustrujących swoją tanią podbudową. Rodzina, która z Pandory wędruje na nadmorskie ,,wakacje'' musi zmagać się z oklepanymi trudnościami, gdzie dzieciaki są wyśmiewane za sprężyste ogony, za to, że nie znają języka Metkayiny (bo niby skąd, skoro nie należą do klanu?!), gdzie przywódca ma rąbniętego syna, i wpakowuje się w najidiotyczniejsze konflikty pod księżycem. Wieczne nieposłuszeństwo to słowo klucz dla tej gromadki, która przez pięć minut nie usiedzi na miejscu. Zresztą, co się dziwić, że scenarzyści nie przejmują się swoimi wybrykami, jak wiadomo, że fabuła to dodatek do ślicznych plansz ze zwierzętami. Jestem w stanie to zaakceptować, ale nie w momencie, kiedy walisz ślepakami inscenizacyjnymi, nie zajmuje cię ani tło społeczne, ani warunki pogodowe, ani strategia, jak prowadzić bitwy. Lądujemy na tych wyspach wodnych, tylko dlatego, że autorzy chcieli pochwalić się, ile potrafią pokazać obłędnych scen z głębokich wód, jakby konkurowali z kamerzystami od National Geographic. Zamiast filmowej uczty - otrzymujemy wyświetlane obrazki z podwodnej wyprawy. I niby cacy, gdyby to miało pokaźną wiedzę przyrodniczą czy umiejętne remontowanie świadomości biologicznej - niestety, to tylko pusty obrazek bez fachowego instruktażu. Jest to o tyle nieznośne, iż wpada w pułapkę własnej fascynacji ekosystemem - pomijając resztę, porzucając, na długo, jakikolwiek zarys antagonistów, którzy, nie będę kłamał, są kreskówkowi. Banalni, zepsuci instynktownie, nieporadni czy mało elastyczni. Pułkownik Miles ma jakąś chorą obsesję na punkcie Jake'a, do którego za cwanie się przywiązał. 

Za to przedstawienie wojny jest jednowymiarowe, motywacje postaci błędne, nieprecyzyjne, nieutemperowane. Biję na alarm, bo to kocioł nieprzemyślanych decyzji charakterologicznych, z przaśnymi dialogami, które łatwo ulegają degradacji logicznej. Uwsteczniono inteligencję emocjonalną, a bohaterstwo pomylono z disco-polowym łubu-du. Doceniam artystę za wrażliwość o przyszłość planety oraz przywiązanie do natury, ale jest to napisane ,,łopatologicznie'', na wskroś brukowo, niesmacznie, najlepiej, aby utylizować ludzi z Ziemi, co jest kompletną bzdurą i pomyłką szalonych koneserów rybiej społeczności. Cameron zwyczajnie ,,trolluje'' zdrowo myślących mieszkańców niebieskiej planety. Popadając w ruinę nieskoordynowanych wierzeń, rodzinne problemy, zaznaczę, rodem z paradokumentów, a strona wizualna, choć obezwładniająca, powszechnieje. Jest to piękny bałagan, z którego trudno wyjść rozczarowany, bo oczarowuje plastyką z komputerowych snów. Wpompowane pieniądze w widowisko nie poszły na darmo, natomiast boli takie zero-jedynkowe podejście do kinomaniaków. Wygibasy estetyczne górują nad sednem opowieści, na ekranie częściej giną jednostki ludzkie niż humanoidy, a przedłużane sceny z mieszkańcami wioski nad oceanem są masturbacją twórczą, aniżeli produktywnym, konstruktywnym anturażem. 




Obsesyjna, drobiazgowa trójwymiarowość zaślepia, na tyle wytrwale, że potrafiłem siedzieć wpatrzony, jak malutkie dziecko w ekranik monitora. To imponuje, jak dopracowano animacyjnie ruch flory, jak błyszczy w ciemnościach bioluminescencja. Jak szczegółowe są modele rybich odpowiedników, i rzecz jasna, jest to naturalna spuścizna innych filmów Camerona, którego inspirowało morze (,,Otchłań'' z 1989 niczym preludium), katastroficzne tragedie w dziewiczym rejsie, jak ,,Titanic'' z lat 90. XX wieku. Ta fascynacja nie maleje, gdyby jednak dał do rączki komuś napisać jakiś scenariusz na temat jego wynaturzeń, być może mielibyśmy coś więcej niż ładne pudełko, które nie wie, co ze sobą zrobić i reklamuje nowy silnik graficzny, z kolejnymi odsłonami Avatara. Nie ma to jak komercja, która w reklamie umieści drugą, trzecią i piątą reklamę jako punkt zwrotny dla reklamowego Eldorado.

 Niemniej, jeśli jesteście romantycznymi odkrywcami - dajcie szansę się uwieść. Jest to prymitywne widowisko, skażone Hollywoodzką tandetą, gdzie rzewne sceny poprzetykane są pompatyczną muzyką z odbiorników, gdzie fala zalewa widzów i ogłusza efekciarstwem, aż uszy więdną oraz zastanawiamy się, kiedy kino stało się zabawką w rękach producentów. Jeśli nie obchodzi was fabuła, emocjonalne drobiazgi, logika i spójność, no to zajrzyjcie, bo prawdopodobnie oglądamy jedną z najpiękniejszych animacji ostatnich lat, ale ostrzegam - potrafi przygnieść swoją markotną dziecinadą, gdzie każdy zachowuje się jak półgłówek, albo emocjonalny frustrat. Jest to niebezpieczne, kiedy zachwalasz strefę wizualną, a potem karcisz go za najmniejsze grzechy, dlatego, że Cameron ma swój świat i nie chce go porzucić, jak małe dziecko zabawkę z pluszowym misiem. 

USA, 2022, 192'

Reż. James Cameron, Sce. James Cameron, Rick Jaffa, zdj. Russell Carpenter, muz. Simon Franglen, prod. Lightstorm Entertainment / River Road Entertainment / TSG Entertainment, wyst.: Zoe Saldana, Sam Worthington, Stephen Lang, Kate Winslet

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz