Sony nie wie, jak zabrać się za budowanie uniwersum, lecz uzyskali niespodziewany zastrzyk gotówki przez sukces kasowy na dużym ekranie - gdzie zaprowadzi ich ta kasa z kin? Każdy myślał, że polegną. Wywrócą przez problemy wewnętrzne. Póki co nie powiodło się przeciwnikom studia. Nie ulega wątpliwości, że los się do nich uśmiechnął. Zważając na działania korporacji, jaką jest Sony - nie mogło się udać, a jednak przekreślili przeszłość grubą krechą i zamierzają zejść na pobocze, by uniknąć konkurencji z Marvel Studios. Producenci zdecydowali, że będzie to film nijaki, pozbawiony artystycznych koneksji, pozbawiony tożsamości. ,,Venom'' to bagno wykonawcze, zlepione z odpadów i według wytyczonych skryptów scenopisarskich, których uczą na studiach na pierwszym roku wykładowczym. Typowa trój aktówka z gatunkową mieszanką stylistyczną, ociekająca nieporadnością i brakiem zrozumienia, jak tworzy się kino. Czy to źle? Zależy, jak spojrzeć na sprawę.
Eddie Brock to dziennikarz nieznający etyki pracy, bo jego reportaże to zbiór nieporadnych kleksów. A wywiad, który przeprowadzi z Carltonem Drake (później, przeciwnik postaci pierwszoplanowej) to jakieś kuriozum nieznajomości branży prasowej. Główny bohater to melepeta, ale poczciwina. Ma dziewczynę, z którą dzieli mieszkanie. Prowadzi spokojny żywot, unika kłopotów, ale do czasu, gdy jego wywiad będzie donosem oskarżycielskim - straci to, czego strzegł - swojej niezależności. Utraci robotę, dom oraz ukochaną. Do akcji wkracza oskarżony, który wraz z naukowcami zamierza scalić obcą substancję pochodzącą z kosmosu z człowiekiem. Trwają eksperymenty, próbują znaleźć żywiciela, który miałby idealną formę (ciało), które pozwoli na symbiozę dwóch odmiennych światów. Pod przykrywką fundacji społecznej - kryją mroczne sekrety laboratorium, gdzie zamyka się ludzi, by ,,udoskonalić'' ludzki organizm. Typowy łotr - zły do szpiku kości, sztywny, małostkowy, uważający się za geniusza, który ,,poprawi'' naturę rzeczy. Niczym nie zaskakuje, a powiela cechy przeciętnego maniaka o megalomańskiej strukturze myślenia.
Z początku myślimy, że to jakiś thriller, gdzie zagrożenie pochłania ludzki organizm, by przejąć nad nim kontrolę, a później go obezwładnić. Jedni mają więcej szczęścia, bo przeżyli, regularnie przystosowując się do obcej genetyki. Zanim ujrzymy Venoma na ekranie dostajemy przedłużony prolog do tego, czego można oczekiwać po filmie z mutantem z odległej galaktyki. Gdy nieporadny Eddie straci ,,bogate'' życie - opowieść przeobraża się w dramat Sci-Fi, by pod koniec, ze szczerą intencją, uprawiać komedię i tragifarsę bez udawania, że twórcy robią kino na poważnie. To autoironiczny portret współczesnego blockbustera, który nie baczy na logikę i spójność fabularną, na pół serio przejmuje się zasadami opowiadania historii. I wiecie co - miałem ubaw. Gdy oślizgła masa wtopi się w mięśnie Brocka - dostajemy komiczny popis aktorski, gdzie Tom Hardy od niechcenia wygłupia się przed widzem bez żadnego zażenowania. Zaczyna rozmawiać ze sobą - dostaje paranoi, w lustrze widzi twarz Venoma - pasożyta, który żeruje na ludzkich tkankach, by je pochłonąć. Ta niepoprawna relacja ofiary z gadem, to najmocniejszy punkt programu. Prowadząca do kilku niewybrednych żartów, obrazoburczy pokaz, jak traktować mieszkańców Ziemi, bo przecież kosmici w kinie nie należą do istot przyjaznych czy komunikatywnych. Tymczasem, nie dość że kosmita ma cięty język, to sam nie traktuje się za kogoś lepszego. Jest częścią większego procesu - poznaje jak działa kontakt społeczny, jak wyglądają wielkie miasta oraz za czym nie przepadają ludzie. Dochodzi do sprzecznych komunikatów - wiemy, że pasożyt zabija właściciela, okalecza zbirów czy ma nie najlepszą opinię o emocjach, lecz zaprzyjaźnia się z nieudacznikiem, który ma wiarygodne, nieskażone połączenie z pozaziemskim dziwolągiem.
Kinowy Venom nie ma zwichrowanej osobowości z komiksów, to niepoprawny, ironiczny gość z siłą większą od tarana. Maskotka samonapędzającej się spirali kabaretu, niczym błazen rozśmiesza publikę - oderwany od Spider-Mana nie musi potykać się z pajęczym zmysłem, walczyć z facetem w masce, ma czas dla siebie, nie jest nielubiany, jest antybohaterem, za to nigdy nie oskarżamy go o gwałt na ludzkości. To postać tragiczna, niemal wyklęta, przypomina charakter z gry konsolowej o tytule ,,Spider-Man'' z 2000 r. Niby wróg, ale potrafi się zreflektować i spojrzeć trzeźwo na prawdziwe zagrożenie. Film bawi, lecz psuje zabawę przez błędy wewnętrzne. Bezmyślnie zmienia gatunek z minuty na minutę - pod koniec to miałki akcyjniak - bezduszny i bez jajeczny, jak korporacje. Wielkie wybuchy i wielkie rozczarowania, że historia bez herosa staje się pojedynkiem dwóch parszywych ,,glutów'' z kosmosu z motywem ratowania Ziemi. Psuje to wcześniejsze założenia, a dramatyczne chwile idą w odstawkę - gubiąc ostrość i znaczenie. To, co stanowiło o sile fabuły, czyli lekki, niemal kameralny zbitek scen - staje się głośnym, nieznośnym narzędziem do akt przemocy, co kaleczy sympatyczny bromance. Okazuje się, że początkowe założenia, że trudno znaleźć nosiciela, który zaakceptowałby tę przebrzydłą masę - legnie w gruzach, bo postacie pierwszoplanowe, jak jeden mąż - mają idealną formę, by znieść pasożyta w sobie. Brakuje konsekwencji. Niestety producenci mają nierówno pod sufitem i każą biednym twórcom ucinać ich fragmenty pracy. Jakby karali ich za to, że chcą zrobić dobry film. Paranoja.
Eddie Brock to dziennikarz nieznający etyki pracy, bo jego reportaże to zbiór nieporadnych kleksów. A wywiad, który przeprowadzi z Carltonem Drake (później, przeciwnik postaci pierwszoplanowej) to jakieś kuriozum nieznajomości branży prasowej. Główny bohater to melepeta, ale poczciwina. Ma dziewczynę, z którą dzieli mieszkanie. Prowadzi spokojny żywot, unika kłopotów, ale do czasu, gdy jego wywiad będzie donosem oskarżycielskim - straci to, czego strzegł - swojej niezależności. Utraci robotę, dom oraz ukochaną. Do akcji wkracza oskarżony, który wraz z naukowcami zamierza scalić obcą substancję pochodzącą z kosmosu z człowiekiem. Trwają eksperymenty, próbują znaleźć żywiciela, który miałby idealną formę (ciało), które pozwoli na symbiozę dwóch odmiennych światów. Pod przykrywką fundacji społecznej - kryją mroczne sekrety laboratorium, gdzie zamyka się ludzi, by ,,udoskonalić'' ludzki organizm. Typowy łotr - zły do szpiku kości, sztywny, małostkowy, uważający się za geniusza, który ,,poprawi'' naturę rzeczy. Niczym nie zaskakuje, a powiela cechy przeciętnego maniaka o megalomańskiej strukturze myślenia.
Z początku myślimy, że to jakiś thriller, gdzie zagrożenie pochłania ludzki organizm, by przejąć nad nim kontrolę, a później go obezwładnić. Jedni mają więcej szczęścia, bo przeżyli, regularnie przystosowując się do obcej genetyki. Zanim ujrzymy Venoma na ekranie dostajemy przedłużony prolog do tego, czego można oczekiwać po filmie z mutantem z odległej galaktyki. Gdy nieporadny Eddie straci ,,bogate'' życie - opowieść przeobraża się w dramat Sci-Fi, by pod koniec, ze szczerą intencją, uprawiać komedię i tragifarsę bez udawania, że twórcy robią kino na poważnie. To autoironiczny portret współczesnego blockbustera, który nie baczy na logikę i spójność fabularną, na pół serio przejmuje się zasadami opowiadania historii. I wiecie co - miałem ubaw. Gdy oślizgła masa wtopi się w mięśnie Brocka - dostajemy komiczny popis aktorski, gdzie Tom Hardy od niechcenia wygłupia się przed widzem bez żadnego zażenowania. Zaczyna rozmawiać ze sobą - dostaje paranoi, w lustrze widzi twarz Venoma - pasożyta, który żeruje na ludzkich tkankach, by je pochłonąć. Ta niepoprawna relacja ofiary z gadem, to najmocniejszy punkt programu. Prowadząca do kilku niewybrednych żartów, obrazoburczy pokaz, jak traktować mieszkańców Ziemi, bo przecież kosmici w kinie nie należą do istot przyjaznych czy komunikatywnych. Tymczasem, nie dość że kosmita ma cięty język, to sam nie traktuje się za kogoś lepszego. Jest częścią większego procesu - poznaje jak działa kontakt społeczny, jak wyglądają wielkie miasta oraz za czym nie przepadają ludzie. Dochodzi do sprzecznych komunikatów - wiemy, że pasożyt zabija właściciela, okalecza zbirów czy ma nie najlepszą opinię o emocjach, lecz zaprzyjaźnia się z nieudacznikiem, który ma wiarygodne, nieskażone połączenie z pozaziemskim dziwolągiem.
Kinowy Venom nie ma zwichrowanej osobowości z komiksów, to niepoprawny, ironiczny gość z siłą większą od tarana. Maskotka samonapędzającej się spirali kabaretu, niczym błazen rozśmiesza publikę - oderwany od Spider-Mana nie musi potykać się z pajęczym zmysłem, walczyć z facetem w masce, ma czas dla siebie, nie jest nielubiany, jest antybohaterem, za to nigdy nie oskarżamy go o gwałt na ludzkości. To postać tragiczna, niemal wyklęta, przypomina charakter z gry konsolowej o tytule ,,Spider-Man'' z 2000 r. Niby wróg, ale potrafi się zreflektować i spojrzeć trzeźwo na prawdziwe zagrożenie. Film bawi, lecz psuje zabawę przez błędy wewnętrzne. Bezmyślnie zmienia gatunek z minuty na minutę - pod koniec to miałki akcyjniak - bezduszny i bez jajeczny, jak korporacje. Wielkie wybuchy i wielkie rozczarowania, że historia bez herosa staje się pojedynkiem dwóch parszywych ,,glutów'' z kosmosu z motywem ratowania Ziemi. Psuje to wcześniejsze założenia, a dramatyczne chwile idą w odstawkę - gubiąc ostrość i znaczenie. To, co stanowiło o sile fabuły, czyli lekki, niemal kameralny zbitek scen - staje się głośnym, nieznośnym narzędziem do akt przemocy, co kaleczy sympatyczny bromance. Okazuje się, że początkowe założenia, że trudno znaleźć nosiciela, który zaakceptowałby tę przebrzydłą masę - legnie w gruzach, bo postacie pierwszoplanowe, jak jeden mąż - mają idealną formę, by znieść pasożyta w sobie. Brakuje konsekwencji. Niestety producenci mają nierówno pod sufitem i każą biednym twórcom ucinać ich fragmenty pracy. Jakby karali ich za to, że chcą zrobić dobry film. Paranoja.
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz