środa, 24 października 2018

Pierwszy człowiek - Błądzę, by zrozumieć przyczynę niepowodzenia



Nie jestem fanem Damiena Chazelle. ,,Whiplash'' wypaczył sztukę jazzmana oraz kręcił się wokół zniszczonego artyzmu na rzecz błazeńskiej ambicji. ,,La La Land'' grał mi na nerwach, a do tego wyciągał trupa z szafy, by udawać, że ratuje musical. Tyle tylko, że ani muzyka ani aktorzy nie pokazali, co im w duszy śpiewa. Za to ,,Pierwszy człowiek'' jest pierwszym tytułem, co za przypadek!, który udowodnił, że autor ma papiery na wielkie kino. Szkoda jedynie, że powtarza błędy kina biograficznego - złożonego z oklepanych scen rodzinnych, które mało wnoszą i nie rzutują olśniewającego światła na człowieka, którego marzeniem jest wybrać się na księżyc. Albo inaczej - nie mają mocy, jakby zabrakło paliwa w zbiorniku. I do tego powiewająca flaga z gwiazdami i pasami - niczym w kiepskim blockbusterze o wielkiej Ameryce. Ameryka taka wspaniała, że aż mdli. Kraj, który przeznaczył miliony na działania astronautyki, by podbić kosmos, tylko po to, żeby pokazać Rosjanom, że nie są gorsi. Co za krótkowzroczna zazdrość i butna, zarozumiała postawa. Dzisiaj nikt nie wystawi środków, by kosmonauci wystartowali poza orbitę ziemską. Podejrzewam, że gdyby nie Związek Radziecki, to USA nie chciałaby uciekać z niebieskiej planety na jakąś proszkową satelitę.

Neila Armstronga poznajemy jako pilota - pierwsza scena jest preludium do jego późniejszych wyczynów. Od początku przedstawiany jako człek bezkompromisowy, nie obawiający się złego lądowania, stłuczek czy niepowodzeń. To ważne w kontekście dalszych wydarzeń, gdy chora córka umiera, a bohater ekranu nie zwalnia oraz nie bierze wolnego, lecz wraca do pracy, by kontynuować własną misję - misję, która jest palącym pragnieniem silniejszym od własnego przetrwania. Neil daje się we znaki, pracownicy boją się, że zrobi sobie krzywdę, żona stara się nie przeszkadzać w planowaniu, a dzieci zajęci podwórkowym życiem - potrafią ustąpić ojcu, aby się realizował, nie zadając pytań o to, czy dożyje jutrzejszego dnia. Familie inżynierów oraz astronautów mają świadomość, że ich głowa rodziny może nie wrócić, zrobić sobie kuku czy mieć niezdrową fascynację wszechświatem. Kobiety są paniami domu i to one, jak w telewizyjnej propagandzie o amerykańskiej rodzinie lat 50. ciąży obowiązek wychowywania dzieci oraz wspieranie męża w jego projektach oraz karierze - bez sprzeciwu czy marudzenia.




Historia skacze od latających maszyn po wyjście na piwo i niekończące się pasmo pogrzebów, gdyż piloci giną w przeróżnych okolicznościach niekoniecznie z własnej winy. ,,Pierwszego człowieka'' docenia się wówczas, gdy przestaje się kręcić wokół domu, a korkuje w powietrzu, to powyżej troposfery mamy wyczyny dramaturgii czy oznaki nucących emocji. Techniczna wirtuozeria osiąga pułap, na który stać już nie wielu w branży filmowej, przy czym, w przeciwieństwie do Nolana, potrafi dozować napięcie oraz nie wciska muzyki tam, gdzie jej nie trzeba (pije do ,,Dunkierki''). Chazelle unika mitomaństwa. W kosmosie panuje cisza, więc nad chmurami, co jedyne usłyszmy, to ryk silnika, wydechy paliwowe albo połączenie radiowe ze współrzędnymi. W próżni kosmicznej nie ma dennych okrzyków, a lądowanie na księżycu to jeden z piękniejszych obrazków tego roku, gdy chwytamy oczami tę przejmującą ciszę i wewnątrz czujemy, że osiągnęliśmy doskonałość. Bez irytujących oktaw czy słów załamujących stan nieważkości. Z dokumentalną miarą przekazuje tor przygotowań do wyprawy Apollo 11. Nie bojąc się wtrynić archiwalnych nagrań z lat 60. Docenia się przywiązanie do nomenklatury oraz żargonu lotnictwa. Odpowiednio wykorzystana etymologia pozwala się wczuć w dowódcę statku. Podczas wystrzału niemal czujemy, że jesteśmy blisko - trzęsie intensywnie, jak pasażerów w puszce. Awiacyjny tom opowieści ma jeszcze jedną zaletę - wykazuje prawdziwe poświęcenie dla sprawy. 

,,Pierwszy człowiek'' jako jedna z nielicznych produkcji potrafi zarazić pasją do myśliwców czy szybowców. A dokładny pokaz, jak wyglądało przygotowanie do startu na podbój księżyca robi wrażenie, i poniekąd wywołuje humor, bo czasem prowadzi to do zabawnych przyczyn, jak starasz się opanować maszynę, a po sekcji treningowej idziesz do łazienki i rzygasz po tym, ile razy obróciłeś się w prowizorycznym kokpicie. O dziwo, scenariusz nie sypie patosem jak za czasu ,,Armageddonu'', choć przebrzmiałe hasło ,,To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości'' ma swój udział i psuje medytacyjny ton finału pozbawionego oklepanych frazesów. Mimo to, jest to produkcja udana, z sercem na właściwym miejscu, wyciszony dramat oraz przepływ informacji, jak Neil wprowadził się do NASA, by eksperymentować z napędem odrzutowym, a kolejno z napędem rakietowym. Uczestnicząc w programie Gemini. Jedyny zarzut, jaki mogę mieć do scenariusza, że niekiedy nie wiedział, co chce poruszyć: niebo czy ziemię, więc montaż na przemian pokazuje podniebne podboje z przyziemną egzystencją, gdzie matka stara się prowadzić porządek w domu, gdy ojciec zmaga się z błędami agencji programu lotów kosmicznych. Przy okazji robiąc mały psikus chciwym pasibrzuchom, którzy nie chcą wydawać pieniędzy inwestując w coś, co przynosi straty i szkody moralne, choć dla szaleńców, którzy chcą zwiedzić księżyc - nie ma to żadnego znaczenia. I tu tkwi problem ameryki, kiedy nic nie wychodzi - kasujemy program, zapominamy o sprawie, ale gdy odważni śmiałkowie zdobędą coś, o czym śni wielu, lecz nie realizuje strategii, by to osiągnąć - nagle przypominają sobie, ale jak, przecież wierzyliśmy w powodzenie. Wielka Ameryka, a hipokryzja sypie się nawet na nagłówkach gazet. 

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz