wtorek, 30 grudnia 2025

Wielki Marty - Anty-sportowa farsa



Czy można nakręcić większe nieporozumienie, niż kino sportowe o sportowcu, który gra nieczysto? Przedstawia punkt zarozumiałego, nadętego Marty'ego (w tej roli Timothee Chalamet) - zawodowego krętacza, który ogłasza się gigantem w ping-pongu, który żąda pokłonów i wielkiego sukcesu. Łamiąc zasady, przecierając szlaki do mistrzostwa, kosztem uczciwości. Poznajemy go w śmiesznych okolicznościach, kiedy pracuje w sklepie obuwniczym na Lower East Side, a na zapleczu zabawia się z dziewczyną, w jednej z najbardziej kuriozalnych, niezręcznych scen erotycznych, jakie kiedykolwiek widziałem (napisaną, jak w porno-fantazji). Sport, to ruch ciała, więc może świadomie nawiązuje do cielesnej rozpusty, a na wstępie pokazuje maksymalne zbliżenie na plemnik jako owoc rodzącej się jednostki. Nie zachęciło to do dalszego seansu, a później jest jeszcze gorzej, i jeszcze mniej grzeczniej - włącznie ze śmieszną sceną pod prysznicem, gdzie zabawia się z kochanką. Prawdziwa uczta dla widza, nie ma co.

Witamy w Nowym Jorku, w latach 50., w podziemnych klubach występują spoceni mężczyźni w koszulkach, którzy odbijają piłeczkę od stołu. Kiedy byłem młodszy, uwielbiałem tę rywalizację na salach gimnastycznych, żeby odprężyć się przed poważniejszymi turniejami w koszykówce. Ping-pong rozluźnia, rozgrzewa mięśnie, ale kino nie potrafi podać paletki do łapki, żebyś poczuł wagę ciężaru. Ruchy aktorów są wyreżyserowane, jak ze sztuki manipulatorów. Akcja z rozpędzoną piłeczką o ciężkości zielonego groszka została napisana w pusty, cyrkowy sposób - ani razu nie uwierzyłem, że uprawiają kulturę reagowania na ruch piłeczki, tylko wygłupiają się przed ekranem, żeby wyglądali seksownie przed kamerami. Główny bohater nie pomaga sytuacji - wiecznie chodzi ze śmiesznym wąsikiem, przyciętym od linijki, biegając na scenie w okrągłych okularach, jakby pozował na hipstera. Marty ma reprezentować Stany Zjednoczone w nadchodzących zawodach toczących się w Wielkiej Brytanii, a później w Japonii. Za wszelką cenę chce zdobyć czempionat. Marzy zostać twarzą mistrzostw, oraz najwybitniejszym graczem, który odbija piłeczkę do przeciwnika po drugiej stronie prostokątnego stołu. Zgarniając pieniądze czy wątpliwą sławę. Jednak, film szybko traci cel z oczu i kieruje się w kierunku psotnej komedii z wulgaryzmami nadużywanymi przez usta aktorów. 

Foto. Central Pictures

Marty, to śliski typ, udziela wywiadów, w którym chwali się, że jest urodzonym geniuszem. Wykorzystuje bezradną, samotną kobietę o twarzy Gwyneth Paltrow, żeby uczynić z niej przedmiot seksualnej zabawy. Nieustannie podważa własny autorytet - zachowując się, jak rozkapryszone dziecko, które nie potrafi przyznać się do porażki, więc jednego gracza pozywa od oszustów, kiedy sam stosuje nieuczciwe zagrywki, a innych widzi jako tyczki, jako przeszkody, które trzeba ominąć. Twórca nie pozwala zaangażować się w historię, z prostego powodu, angażuje do narracji obrzydliwego drania, który zdradza kobiety, jego ścieżka zawodowa nigdy się nie rozwija, a jako postać stoi w miejscu. Od początku do końca jest przemądrzałym sportowcem, o wątpliwych manierach, rozpuszczając się w cielesnej rozkoszy (z ujęciami o seksualnej fantazji). Narracja jest cienka, jak wyszczerbione drewno, błąka się w tej komedii nadużyć, gdzie Marty odgrywa teatr roszczeniowego Amerykanina, który ma większe ego, niż butelka wina musującego. Nadmiernie szuka akceptacji w wyższych sferach, i popisuje się cyrkowymi sztuczkami podczas gry w ping-ponga (raz dla zabawy, zamiast paletki, trzyma w ręce garnek, który służy do obijania małej piłeczki ping-pongowej). Dodaj do tego pospieszny montaż, a otrzymasz najmniej fascynujący film o sporcie w historii kina ostatnich lat. 

Próbuje podkręcać emocje starymi, zużytymi sposobami - w tle lecą eurobity z lat 80., a syntezatory mają nadzieję nakręcić widowisko na scenie gimnastycznej. To nie działa, bo sport został zepchnięty z ringu. Woli skupienie soczewki kamery na rozrzutnej postaci, która nie ma żadnej motywacji, poza próżnym budowaniem ego. Drwi z przeciwników, kradnie pieniądze od wuja, żeby wystąpić na turniejach. To nie jest ktoś, kogo chcesz podziwiać, albo, w minimalnym stopniu, kibicować. Całkowicie traci cel przygody, oraz odbiera przyjemność z partyjki ping-ponga - wolę sam rozłożyć stół, i bawiłbym się lepiej, niż poświęcał czas na kino, które nie ma nic do zaoferowania. Marty jest antypatyczny, na każdym kroku podkręca swoje zwichrowane manieryzmy. Gdzie jest rywalizacja sportowa? Gdzie są emocje? Nie ma. Wyparowało. Tony Scott czy bracia Coen udowodnili w przeszłości, że można nakręcić dobre opowieści o próżnych ludziach, których nie szanujemy. Jednak, scenariusz robi wszystko, żebyśmy się pokłócili. Jest nieznośnym dzieckiem w dorosłym ubraniu. I z jakiegoś powodu - nie dostaje w zęby, kiedy, w rzeczywistości, drugi sportowiec już dawno powiedziałby, co o nim myśli. W świecie sportowców nie ma miejsca na przechwałki, na kpiny oraz bezmyślną głupotę. Za takie zachowania się karciło, i wyśmiewało, tymczasem twórca z uśmiechem na twarzy uważa, że to wspaniały człowiek, którego nie wolno tknąć - co za porażka scenariuszowa.

Film gubi się w swoich własnych absurdach - nie goni bohatera za błędy, lecz przyjmuje bez żadnych konsekwencji. Tonąc w cynicznej historii chwalipięty, który nie ma serca sportowca, ponieważ nigdy go nie miał. Nie wie, co to znaczy poświęcenie, ani lata treningu. Kiedy ,,Rocky'' (1976) trafiał na ekrany kin - wszyscy chcieliśmy zostać bokserami, a po premierze ,,Marty Supreme'' (oryginalny tytuł) nikt nie będzie chciał zostać mistrzem w ping-ponga, mając takiego buca na pierwszym planie. To okropne, że filmy sportowe, które nakręcały do sukcesu - stały się kapitałem w rękach nieudaczników, którzy zapomnieli, że sport, to czysta przyjemność, a nie konieczność lub obowiązek. To nie tylko film obraźliwy dla prawdziwych sportowców, ale także dla osób, które wierzyły, że można zdobywać szczyty. 

USA, Finlandia, 2025, 150'

Reż. Josh Safdie, Sce. Josh Safdie, Ronald Bronstein, Zdj. Darius Khondji, Muz. Daniel Lopatin, prod. A24, IPR.VC, Central Pictures, wyst.: Timothee Chalamet, Odessa A'zion, George Gervin, Emory Cohen, Fran Drescher



1 Komentarz(e):

Mariusz pisze...

"Film gubi się w swoich własnych absurdach - nie goni bohatera za błędy"

Miało być gani chyba😉 Chyba, że się mylę. Recenzja trafna i ostra jak brzytwa tradycyjnie. Chalamet od zawsze działa na mnie jak płachta na byka.

Prześlij komentarz