Założę się, iż będę w mniejszości, bo usłyszałem o licznych pochwałach kolegów z branży, ale najnowsze dzieło Paula Thomasa Anderson uważam za nieskładny bibelot przepełniony farsą Machiavelliego. Dziesiąta produkcja amerykańskiego formalisty znanego z ,,Aż poleje się krew'' (2007) czy ,,Mistrz'' (2012), to przepełniona salwą kanonada pustego śmiechu na prawicowy zamordyzm. Anderson wraca w blasku fleszy - miliony dolarów wydane, aby zaangażować wielkie nazwiska. Prawie trzygodzinny fresk o nierozgarniętym rewolucjoniście w szlafroku oraz zbiorowa obsesja na punkcie konfliktów międzynarodowych. Twórca bierze na warsztat powieść Thomasa Pynchon ,,Vineland'' - postmodernistycznego dziwaka, który zawsze pisał za długie książki w zawoalowany sposób. Osobiście nie przepadam za twórczością Pynchona (nie darzę empatią postmodernistów), natomiast reżyser postanowił lekko podejść do adaptacji. Jednakże widać pewne podobieństwa między Andersonem, a Pynchonem - uwielbiają długą serię luźnych dygresji, przepełniać ekran psychodelicznym spazmem oraz prezentować poliamoryczną narrację. Kręcą się wokół politycznych tematów, niekiedy odchodząc od tematu bez żadnych przeszkód.
Książka skupiała się na podstarzałych hipisach, kopniętych umysłowo rewolucjonistach, którzy w oparach absurdu tułają się po świecie w poszukiwaniu mitycznej prawdy o wszechświecie. Ostrzegała o policyjnym państwie w Stanach Zjednoczonych, gdy republikanin Ronald Reagan siedział na stołku prezydenckim w Waszyngtonie. To zamierzchłe czasy, dlatego kino skręca w dzisiejsze realia: opowiada (nie)poprawną politycznie przypowieść o buncie jednostki (wypalonej, jak jego zioło) czy prześladowaniach na tle rasowym. Mamy na przykład czarnoskórą kobietę, którą oskarża się o gwałt w epoce #MeToo. Opowiada o losach prawdziwej marksistowskiej organizacji bojowej założonej w 1969 r. na terenie kampusu Uniwersytetu Michigan. Grupa Weather Underground Organization (WUO) dążyła do obalenia rządu w Ameryce Północnej. Jak wiadomo - przewrażliwione Stany uznały tę grupę za terrorystyczną (mam wrażenie, że w Ameryce całe życie walczą z mitycznym terroryzmem). Na ekranie pojawia się znany gwiazdozbiór: w rolach głównych m.in. Leonardo ,,pragnę Oskara'' DiCaprio, Sean Penn (jestem stałym miłośnikiem tego pana) czy Benicio del Toro (ten to ma szczęście do reżyserów). Co zabawne - najgorzej wypada uwielbiany Sean Penn, który gra jednostajną, jednonutową rolę, z wiecznie przepalonym gardłem od papierosów, co burczy pod nosem, chrząkając niewyraźnie zdania, będąc zadowolonym z siebie, jakby wygrał wycieczkę do Copacabana. Biorąc pod uwagę, że wszyscy w tym filmie zachowują się, jak po lekkich narkotykach czy marihuanie - niewykluczone, że to celowa hiperbola przećpanego ziołem aktora na ekranie.
Zaczyna się dziwnie znajomo, kiedy obserwuję grupę operacyjną na granicy Meksyk-USA, gdzie bierze się zakładników w celach podłego szantażu oraz wypuszcza imigrantów z rąk cywilnej administracji. DiCaprio wciela się w byłego rewolucjonistę o wielu twarzach czy imionach - jest ekspertem w dziedzinie materiałów wybuchowych, stoi na czele podziemnej, wojującej, lewicowej grupy pod przywództwem Perfidii Beverly Hills (Teyana Taylor) - szalonej, opresyjnej nimfomanki, która ukojenia od determinizmu szuka w seksie. Popełnia przestępstwa na tle seksualnym, więc staje się zagrożeniem dla rasistowskiego pułkownika, który nie wystawia depeszy czy nakazu do sądu, żeby ukarać ją za naruszenia prywatne, lecz spółkuje z oprawcą i daje się uwieść, jak niedbały incel w podeszłym wieku. Mój opis zdarzeń może wyglądać, jak majaczenia recenzenta, ale to początek długometrażowej komedii, gdzie polityka jest tłem dla absurdalnej, nonsensownej fikcji scenopisarskiej. Szybko się rozkręca, a potem robi fikołki narracyjne, żeby podkręcić pokręconą historię z zachodniego wybrzeża Kalifornii. Kiedy spodziewałem się klamry narracyjnej, otrzymuję przypadkowe epizody z życia Boba (DiCaprio), który lata po planie w szlafroku w poszukiwaniu sensu całej opowieści. Jak na miejską przygodę - za dużo grzybów halucynogennych, a za mało konkretów.
![]() |
Foto. Warner Bros. |
Skręca to w mieszany styl bez esencji. Bob wychowuje samotnie dziecko, biali suprematyści chowają się po kątach jak szczury - w swojej bazie, gdzie trzeba podać kod, a gdy jeden z towarzyszy zapomina kluczowych słów, zostaje upomniany zdaniem ,,Może powinieneś uważniej studiować tekst o rebelii''. Córka Boba nigdy nie poznała własnej matki, dopiero później usłyszy fakty oraz pół-prawdy o biologicznej rodzicielce. Przypomina to rozbite rodziny z epoki dzieci kwiatów, którzy napędzeni rewolucją seksualną oraz narkotykami - umierali w męczarniach i bez bliskich. Bob jest opiekuńczy, jak każdy ojciec w jego wieku, i to jedyny powód, dlaczego fabuła skupia się na perypetiach rodzicielskich. Próbuje zgrywać wyluzowanego hipisa, który popala trawkę w wolnych chwilach. Pali równie intensywnie, jak biznesmeni cygara w apartamentach. Tajna grupa białych suprematystów, to dziwacy, jak sam pisarz i jego postacie bez peleryny - chcą zgrywać superbohaterów, nazywając swoją armię prześmiewczą ksywką ,,Świąteczny Klub Poszukiwaczy Przygód''. Istny cyrk dla przebierańców, z przepalonym mózgiem od substancji chemicznych. To, co miało napędzać opowieść, czyli trio aktorskie, na wczesnym etapie przestaje zadawać obrażenia w tył głowy. Bob chodzi zjarany, łowca nagród poluje na rdzennych mieszkańców USA, a zbuntowane zakonnice uprawiające haszysz mają własną prześmiewczą, inwazyjną grupę, jakby to był zlot czarownic w sukience. Pomysłów jest sporo, ale nie spinają się w jedno.
Podzielona Ameryka, narastająca polaryzacja społeczeństwa nigdy nie przybiera na wadze. Lekki ton wydaje się zbawieniem od nabrzmiałej powagi, lecz WUO przypomina zlepek emerytów bez resocjalizacji. Pod płaszczem rewolucji skrywają mrok, moralne zatracenie, którzy chcą wojny dla samej wojny. Anderson kpi sobie z obu stron. Lewica zostaje ukazana jako przeciętni głupcy z uzależnieniami. Prawica stanowi worek treningowy dla podejrzanych grup undergroundowych. Sęk w tym, że to kino nie odnosi się do palących potrzeb, nie nakręca spiralę niepotrzebnej przemocy. Postacie ścigają się ze sobą, jak w kreskówkach Looney Tunes (Zwariowane melodie). Sean Penn goni córkę Boba, Bob goni Seana Penn, jakbym uczestniczył w maratonie nakręconych uczestników tańca z ,,Czyż nie dobija się koni?'' (1969), którzy biegają po scenie, jak kukiełki leniwego scenariusza. Reżyser wywołuje sztuczny chaos, po co odnosi się do grup społecznych, albo kpi sobie z czarnej gwałcicielki, jeśli nic za tym nie idzie? Nie oczekiwałem poważnego kina politycznego na wzór Costa Gavras czy Gillo Pontecorvo (swoją drogą, jest nawiązanie do filmu ,,Bitwa o Algier'' z 1966 r.) - przedstawiając kilka scen w paradokumentalnym ujęciu. Jednakże, po co zabierać się za literaturę Pynchona, skoro nie krytykujesz sił politycznych własnego kraju? Pynchon słynął z twardego sabotowania pionków na szachownicy - wykpił modną kontrkulturę w latach 60. czy 70. - drwiąc z hipisów i ich urojeń. Z resztą wystarczy spojrzeć na Boba, który w filmie, traktuje rewolucję jako formę żartu. Jakby Anderson celowo upokarzał widzów, którzy żądają więcej od kina. Źle się bawię? Mam do tego prawo!
Perfidia, to typowa femme fatale z okresu kina noir. Zdradza wszystkich, bo jest samolubna, cierpi na solipsyzm oraz paranoję lewicową, że bez rewolucji nie nadejdą lepsze czasy. Ciężko zaangażować się w kino, które co rusz zmienia trajektorię lotu, płynie w oparach absurdu, gdzie narkotyki i alkohol jest stałą używką, a fabuła brnie w coraz bardziej idiotyczne insynuacje. Bob nabija się z lewicowych zaimków (tak, mnie też to bawi, że ktoś nie potrafi utożsamiać się z własną płcią, więc stosuje imperatyw on/ona). Jakie to amerykańskie, że ludzie są odklejeni od rzeczywistości i nie zauważają osobistych zaburzeń tożsamościowych, co pokazał niegdyś dokument o tytule ,,Kim jest kobieta?'' (2020).
Anderson piszę tę opowieść bez pazura, jakby zapomniał, że w Ameryce już dawno nadeszła forma satyry w ,,Simpsonach'' (liczy sobie ponad 30 sezonów!). Błąka się w nadziei, że otrzyma osobiste gratulacje, a nafaszerowany trawką Bob stanie się nowym idolem rozwydrzonych nastolatków za płotem. Nawet jako komedia stosuje prymitywne żarty o waginie czy faszystach z pudelka. Dla Andersona, to piaskownica, gdzie żart jest żartem ze społeczności, która doszukuje się w kinie przesłania. Nie ma żadnego przesłania, komentarze polityczne, to populistyczny ściek z wyborczej. Jako film sensacyjny - poniżej przeciętnej. Więcej dzieje się na moim podwórku, niż w tym cudacznym, karnawałowym pamflecie na hipisów zjaranych od rana do wieczora. Prawie trzygodzinne dzieło o tym, że ludzie są karykaturalni i niedorzeczni. Sean Penn chodzi w obcisłym stroju, gdy niedawno nabijał się z czwartej fali feminizmu - z ikony męskości uczynili go palantem bez spodni. Głębokie rozczarowanie, jak dekoruje pusty obraz bez kalorii.
USA, 2025, 161'
Reż. Paul Thomas Anderson, Sce. Paul Thomas Anderson, Zdj. Michael Bauman, Muz. Jonny Greenwood, prod. Ghoulardi Film Company, Warner Bros., wyst.: Sean Penn, Benicio del Toro, Regina Hall, Leonardo DiCaprio, Joe Silva, Alana Haim, Teyana Taylor
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz