![]() |
Foto. Marvel Studios |
Powracam po przerwie, w ostatnich dniach miałem okazję zobaczyć kilka produkcji, dlatego zaproponuję układ, w którym omawiam wiele rzeczy na raz - w lapidarnej formie, bez nadęcia i z dodatkiem pikantnego sosu. Ruszamy z kopyta?
Dracula: A Love Tale
Francuska odpowiedź na irlandzką powieść epistolarną, czy złudne przekonanie, że XXI wiek potrafi jeszcze zaskakiwać? Wątpliwości mam na wstępie, kiedy producentem wykonawczym jest Luc Besson - niegdyś reżyser o charakterystycznej twórczości, a obecnie majta się w przeciętnych podróbkach i w koślawych sensacjach. Jego tendencja zniżkowa po ,,Leonie zawodowcu'' (1994) sprawia, iż to nazwisko nie budzi sympatii, lecz powoduje zniesmaczenie. W ostatniej dekadzie nie napisał niczego wartościowego, a jego osoba zdążyła zbrzydnąć po przestarzałej serii ,,Artur i Minimki'' (2006). Zaledwie osiem miesięcy po powrocie ,,Nosferatu'' do kin - wraca kolejny upiorny klasyk z gotycką sygnaturą. W lśniącej zbroi w pierwszych kadrach, przepełniony prześwietlonymi zdjęciami oraz bezczelną kopią wersji ,,Draculi'' od Coppoli z lat 90. Adaptacja dzieła poprzestawiała konteksty, w stosunku do tego, co oferowała popkultura:
1. Londyn zostaje przeobrażony na Paryż. Zważywszy że to francuska produkcja - autorzy postanowili wrzucić historię w narodowe miasto.
2. Niepokojące polowanie na wampira zepchnięto na drugi plan, bo opera mydlana stała się ważniejsza od tego, co napisał Bram Stoker. Widać, że autorzy nie czytali dokładnie książki, bo pomijają istotne fragmenty o statku widmo czy listy do ukochanej.
3. Brak istotnych postaci w uniwersum, takich jak Van Helsing (pogromca wampirów) czy Lucy (oświadcza się trzem mężczyznom). Ogranicza pole manewru dla mizernego pana ciemności, który nie jest straszny.
4. Niekończące się sceny walki, kiedy w powieści była tylko jedna (!). Co zabawne, gargulce wyglądają sztucznie, bo użyto efekty komputerowe (nie wysokich lotów).
5. Brak atmosfery zaszczucia. Luc Besson jako producent i filmowca nie zadbał, żeby produkcja za duże miliony utrzymała jakiekolwiek standardy. Skupia się na powierzchownych treściach, jak rozpasanie kostiumowe oraz bale dla gospodyń.
Dwór Ludwika XIV przypomina jarmark, a w uniesieniu seksualnym wampiry kosztują krwi kochanek. Drakula przestał być przebiegły oraz zabawny - we francuskiej produkcji przypomina udawanego weganina przed kamerą. Mitologia została sprzedana reklamie marki. Minimalizuje grozę, na rzecz romansu z telenoweli. Młody mężczyzna zostaje przemieniony w nocną bestię, tuż po tym, jak odszedł od Boga oraz stracił ukochaną żoną. Kilka dekad później - upadły książę spotyka kobietę, która przypomina jego zmarłą żonę. Cała sfera straty oraz rozpaczy za miłością została pogrzebana, bo nadmiar dialogów nie pozwala nacieszyć się ciszą oraz przyswajaniem informacji o własnej tragedii. Drakula gra w staroświeckiej sztuce, ale z wyrzutami, że to wersja dla młodszej publiczności, więc ujęcia są skomponowane pospiesznie. Ekspozycja nigdy nie gaśnie, a bohaterowie tłumaczą każdy tekst, jakbyśmy byli głupcami, którzy nie rozumieją kontekstu. Śmiem podejrzewać, że większość z nas czytała powieść Brama Stokera, więc dlaczego autorzy panicznie boją się nie zrozumienia aluzji (przez widza), że picie krwi to rozkoszna ekstaza w seksualnej pogoni za przyjemnościami?
Produkcja przede wszystkim cierpi na niezamierzony komizm - nigdy nie oferuje plastycznych zdjęć, bo goni za nowymi sensacjami. Gdzie słynne cienie na ścianach, jak precyzyjnie opisywał to autor w tekście powieści? Gdzie melancholia za tęsknotą ukochanej? To niezamierzona parodia dawnej świetności, bo widocznie - wampiry przestały wzbudzać respekt, raczej powodują litość oraz zażenowanie. Lepiej wrócić do książki, albo obejrzeć nieśmiertelny klasyk ,,Nosferatu'' z lat 20. ubiegłego stulecia.
Francja, Wielka Brytania, 2025, 129'
Reż. Luc Besson, Sce. Luc Besson, Zdj. Colin Wandersman, Muz. Danny Elfman, prod. EuropaCorp, TF1 Films Production, Luc Besson Production, wyst.: Christoph Waltz, Caleb Landry Jones, Ewens Abid, Raphael Luce, Romain Levi
Miocardio
Minimalistyczna opowieść z Hiszpanii. Kameralna przypowieść o rozterkach. Bohaterowie dużo się kłócą (choć częściej na pokaz, i z nutką satyry). Ich pojedynki słowne przypominają komedie ubrane w dramat, jak ,,Zabójcza broń''. Vito Sanz oraz Marina Salas grają byłych kochanków, aby ustabilizować dawne zażyłości. Powracają do korzeni - spotykają się po latach, żeby wyjaśnić niezagojone blizny, i wyjaśnić, dlaczego związek nie przetrwał próby czasu. To mały, krótki film o straconej miłości w pojedynczej scenerii: oglądamy wnętrze mieszkania, gadające głowy oraz kuksańce w stosunku do drugiej osoby. Telewizor przygaszony, a oni dyskutują o przeszłości, a także komunikują sprzeczne dogmaty. Nadal są ku sobie, lecz związek wspominają z nostalgią, nie zaś - z wyrzutem. Pablo odbiera telefon od dziewczyny, po czym postanawia ją spotkać, żeby ugruntować znajomość, i dlaczego doszło do rozpadu w relacji. Mimo retrospektywy w związku - nie stara się nadać dynamiki ,,Rashomon'' (1950), kiedy perspektywa teraźniejszości mija się z perspektywą przeszłości. Opowiadają o uczuciach z dystansem, bo przeszłość, to zamazana kartka, która została wydarta z życiorysu. Próba odbudowania przeszłości z pociętych kawałków jest z góry skazana na porażkę, lecz kino niejednokrotnie udowodniło, że można z przeszłości brać garściami, jak w ,,Spojrzenie Odyseusza'' (1995). Jednakże ,,Miocardio'' nie wprawia w zakłopotanie - z drwiną oraz ironią nawiązuje do dawnej relacji. Celując w relacje, które rozpadły się, bo w przeszłości zawiedliśmy.
To historia wspomnień, wzajemnych nieporozumień. Jego sprzeczność polega na błędnych interpretacjach dawnych wydarzeń, które przeminęły, które pozostały w pamięci. Para spotyka się po latach, żeby nie wiele wynieść z tamtego rozdziału, gdy byli gorącymi kochankami. Teraźniejszość upadłej miłości ma coś z tragedii greckiej - za dużo roztrząsania problemów, które przestały istnieć. Przez co kino wpada w pułapkę niechcianego sentymentalizmu - skoro przeszłość jest cieniem, to dlaczego w teraźniejszości głoszą zażalenia? Jego urocza kameralność nieco ulatuje, kiedy dialog staje się cierniem dla byłej pary. Ulega dramatycznym liniom, by za chwilę uderzyć szaleńczym dowcipem. Początkowo byłem zaangażowany, bo nie mogłem sprostać wyzwaniu, co jest emocją z przeszłości, a co teraźniejszą konsekwencją minionych dni. Po czasie staje się zanadto przegadany, nawet jak na krótki metraż. Nie pozwala odpocząć od dialogu, ani nie wskrzesza tego uczucia z otchłani. Bardziej przypomina relację koleżeńską, niż autentyczny rozpad więzi.
Hiszpania, 2024, 77'
Reż. Jose Manuel Carrasco, Sce. Jose Manuel Carrasco, Zdj. Alberto Pareja, Muz. Laro Basterrechea, prod. Crea SGR, RTVE, Malvalanda, wyst.: Vito Sanz, Marina Salas, Luis Callejo, Laura Barceló
Fantastyczna czwórka: Pierwsze kroki
Przysiągłem sobie po premierze ,,Supermana'', że mogę przestać oglądać filmy o superbohaterach, ale ślepa naiwność wierzyła, że warto dać jeszcze jedną szansę. Otóż, nie warto. Obejrzałem go tylko dlatego, iż Kyle Smith - jeden z moich ulubionych krytyków filmowych - wypowiedział się pochlebnie, ale nie widzę tego światła w tunelu, jak zapowiadali niektórzy recenzenci. Opakowany w retro-kostium i w staromodne wierzenia oraz stereotypowe role kobiece. Po seansie nawet nie byłem zły, co zwyczajnie zdruzgotany jakością dzisiejszych filmów o nadludziach. To reklama marki z Instagrama. Przepełniony estetyką vintage - kolorowy, pop-udekorowany komiks z lat 60. - nawiązujący do swingującego Londynu z ,,Powiększenia'' (1966). Wykwalifikowani naukowcy wyruszają w kosmos, żeby zderzyć się z burzą, która wywoła anomalię, a ludzie staną się żywą pochodnią, czy kamiennym golemem. Lepiej prezentuje się za kulisami produkcji, niż na salach w ciemnym pomieszczeniu. Pedro Pascal, prawdopodobnie, nawiązał relację romantyczną z aktorką Vanessa Kirby na planie filmowym, co powoduje większy szum, niż pełnoprawna premiera oraz doświadczenie filmowe. Akcja rozgrywa się w idyllicznych latach 60. na Ziemi-828 (nazwa zainspirowana urodzinami rysownika i pisarza Jacka Kirby'ego, czyli 28.08), w której wróg nie jest ziemski, ale kosmiczny. Słynny Galactus powraca, który miał niegdyś nieprzyjemne potyczki słowne ze Srebnym Surferem (mogliśmy o nich poczytać w komiksach z TM-Semic w latach 90.). To wierne odwzorowanie bohaterów z komiksów, ale historia nie oferuje żadnej stawki dramatycznej.
Zagrożenie z kosmosu jest niebotyczne, ale nie czuć wagi czy powagi sytuacji. Jego kolorowa symbiotyka odziera narrację z jakiejkolwiek wartości poznawczej. Przenosi się do czasów, gdy Stany Zjednoczone chciały podbijać kosmos oraz dzielić się księżycem. Zadłużając skarbiec państwa przez loty kosmiczne, które były zbyt kosztowne, żeby nie popaść w długi publiczne. Ile razy można tworzyć filmy o ratowaniu świata, i nie przyznawać się, że to wytarta klisza w dziejach kinematografii? Byłoby z tego lepsze spektrum katastroficzne, gdyby dyrektorzy artystyczni pozwalali na więcej fajerwerków, ale kogo próbuję oszukać, to Marvel - studio, które od dwóch dekad udaje, że jest fajne, gdy, w rzeczywistości, jest przestarzałe oraz zalicza regres. Cała czwórka, podobnie jak Superman we własnym filmie - cieszy się ogromną popularnością (scena, gdy The Thing podnosi samochód, a dzieciaki piszczą z zachwytu), a także zasłużoną renomą. Gdy ,,pożeracz światów'', czyli Galactus przybywa na Ziemię, żeby oznajmić jego zapaść - staje się pompatyczny, czyli najgorszy w tradycjach amerykańskich. Czy Amerykanie naprawdę chcą oglądać filmy o apokalipsie, która nie nadejdzie? Pochwalić mogę kierownictwo artystyczne, bo kostiumy wyciągnęli z szafy, i wyglądają stosownie do epoki, lecz to nadal przeciętne kino o superludziach, co ratują świat od zagłady. Faktycznie, przełomowe... Zaskakujące, prowokujące (sarkazm). Na minus zmarnowane role drugoplanowe, które nie miały czasu rozpędzić się na ekranie, a Johna Malkovicha ponoć wyrzucili w postprodukcji (po co ci aktorzy, jak ich usuwasz?). Od razu wyrzućcie wszystkich, żebym nie musiał was oglądać (sarkazm).
Wielka Brytania, USA, Kanada, Nowa Zelandia, 2025, 114'
Reż. Matt Shakman, Sce. Josh Friedman, Eric Pearson, Jeff Kaplan, Zdj. Jess Hall, Muz. Michael Giacchino, prod. Marvel Studios, Pinewood Studios, New Zealand Film Commission, wyst.: Pedro Pascal, Joseph Quinn, Julia Garner, Sarah Niles, Mark Gatiss
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz