sobota, 27 kwietnia 2024

Challengers - Miało być o tenisie, a wyszło o penisie



Są takie produkcje, po których zaczynasz wątpić w krytykę filmową (w ich prawdomówność), w kino (bo stacza się, jak bankrut), w ludzi, którzy odpowiadają za promocję. ,,Challengers'', to odpychające, lewackie ścierwo, które mam ochotę zakopać wraz z twórcą w ogródku. Luca Guadagnino wie tyle o tenisie, co amator badmintona. Po co brać się za kino sportowe, skoro nie potrafisz cieszyć się z punktów, a twój backhand to śmiech na sali? Najnowsze dzieło włoskiego autora pochodzącego z Palermo, to współczesna zgnilizna Zachodu - promująca anty-feministyczne, anty-kobiece nastroje, gdzie seksowność pomylono z rozwiązłością. Masturbująca się do lustra soap opera, telenowela z telezakupów mango.

Twórca kontynuuje swoje homoseksualne piętno, gdyż przyjaciółmi są dwaj mężczyźni, którzy rywalizują na korcie, Patrick oraz Artem, obaj przepadli w ramionach toksycznej kobiecości spod znaku Tashi Duncan (w tej roli Zendaya), która trzyma puls na przegubie narracji. Dawniej złote dziecko tenisa ziemnego, obecnie trenerka pochłonięta grą spoconych mężczyzn, która chce przejąć kontrolę nad męskim genem. Czyniąc z mężczyzn uległych panów. Obaj faceci kochają Tashi, lecz biseksualne zachowania sprawiają, że zaczynamy wątpić w formalny związek, a kompozytor treści (świadomie czy nie) promuje trójkąty, bezmyślną rozwiązłość czy brak asertywności. Twórca jedynie, co ma do zaoferowania, to metafory odnośnie tenisa, ale korzysta z nich, jak mechaniczny manipulator. ,,Challengers'' wcale nie interesuje sport jako zdrowy nośnik energii, lecz stanowi pretekst, by podkręcać nieświeże relacje uwikłane w próżny seks dla osób, które uważają porno za atrakcyjne. Uwielbiając fetyszyzować idoli na ekranie, gdzie próżność osobowości wylewa się w strugach wodospadu. 

Żadna z postaci nie zostaje pogłębiona na milimetr, a liczne skoki bądź przejścia czasowe w trakcie trwania produkcji obnażają braki w montażu, niechęć do samodoskonalenia w pracy tenisisty, gdyż od treningów woli chłopięcy urok, a od wyzwania płytki mecz do jednej bramki - do kobiecego łona. Śmieszy jego struktura - nic nie wnoszące dialogi, techno wkradające się w rozmowy, liczne efekty spowalniające (jak czas zostaje zamrożony podczas pocałunku w wichrowej atmosferze), aby ujrzeć efekciarski kicz, jak tenis przeobraża się w memiczny sport dla wtórnych analfabetów. Miał być seksowny, a jest co najwyżej niewygodny, deprymujący żeńską część publiczności - stawiając kobietę jako tanią maniaczkę, co przeliże się z każdym, który jej zaimponuje, a mężczyźni, to mięciutkie, zdekoncentrowane, ciepłe faje, o których zapomina się po seansie, gdyż to najmniej efektowna para w ostatnich latach. Doprawdy, miał być elegancki thriller sportowy o ładunku dramatycznym, a wyszedł flak bez tantrycznego seksu, bez sportowej dyscypliny. 



Już lepszy byłby masaż erotyczny, ale twórca jest leniwy, więc stawia na prostackie sceny z popowej areny muzycznej. Gdzie slajsy na korcie poskręcane są z płytkiej zależności, czyli fabularnej indolencji. Autor nie potrafi opowiadać o sporcie, bo nie kręcą go rotacje dolne, ani włożony wysiłek w zwycięstwo. Chce popisać się przed widownią prezentując niesmaczny, nieintrygujący trójkąt miłosny z Hallmark Channel. Dynamika związku waha się od łobuzerskiego drania (bad-boya z pokruszoną arytmią serca), a niepanującym nad popędem seksualnym troglodytą z zaburzoną pamięcią (przez co biegamy po latach pół-zawodowej kariery naszych grajków z rakietą po ceglanej nawierzchni), kończąc na niesatysfakcjonującym seksie bez szczytowania, gdyż po seansie członki mogą co najwyżej oklapnąć, a nie wznosić się na fali bieżącej. To komiczny, naiwny dramat bez powietrza w dętce. Z podziurawioną rakietą, która nie odbije piłki na drugą stronę siatki, a nici nie wystarczą, aby posklejać bałagan emocjonalny włoskiego filmowcy. 

Autor myśli, że tenis, to sadystyczna gra, partyjka sfrustrowanych pajaców, gdyby Federer ujrzał to dzieło - pęknąłby ze śmiechu. Jego chaotyczna choreografia to zaprzeczenie przejrzystej linii kortu, piłki rozpędzonej do 100 km/h przy serwisie. Twórca jest perfidny, i nawet kontuzje kolan przedstawia w zwolnionym tempie, jakby esencją sportu była krzywda sportowca. Powiem inaczej - biorąc pod uwagę, że w kinach, oprócz ,,Challengers'', pojawił się drugi film sportowy, czyli ,,Mój pies Artur'', którego miałem okazję obejrzeć wcześniej, to włoski autor przegrywa na starcie. ,,Mój pies Artur'' z Markiem Wahlberg, to film poruszający, szanujący trudy długodystansowców, a Guadagnino udowadnia, dlaczego jest jednym z najbardziej przereklamowanych filmowców ostatnich dwóch dekad (podobnie jak Damien Chazelle), gdyż nie zna umiaru, a sport traktuje jak wymówkę dla swoich wygibasów pseudo-artystycznych. 

USA, Włochy, 2024, 131'

Reż. Luca Guadagnino, Sce. Justin Kuritzkes, Zdj. Sayombhu Mukdeeprom, Muz. Trent Reznor, Atticus Ross, prod. Metro-Goldwyn-Mayer, Pascal Pictures, wyst.: Zendaya, Josh O'Connor, Mike Faist, A.J. Lister, Shane T Harris



0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz