niedziela, 28 kwietnia 2024

Kaskader - Rozróba w studio

 



Wydawałoby się, że otrzymam świeżość, skoro ktoś postanowił wrócić do tradycyjnego kina, nie dorzucając efektów komputerowych do filmowego rzemiosła, lecz co z tego, iż porzucasz erę CGI, romantyzujesz kaskaderów na ekranie zdjęciowym, jeśli kino nie wierzy w nic, jak w pustą rozróbę w studio filmowym. ,,Kaskader'' to kino dadaistyczne, hałasujące swoją pieśnią sceniczną, jak cudownie wybuchają rekwizyty na planie, ale pod kopułą bezmyślnej akcji nie pozostaje nic, jak odszukać pilot i wyłączyć program, zanim rozboli mnie głowa.

,,Kaskader'', to w dużej mierze klip o pracy dublera z niebezpiecznymi scenami, którzy upadają z wysokości, koziołkują przez szyby samochodu czy wykonują szalone popisy dla widowni, żeby uatrakcyjnić widowisko. To produkcja skrajnie dychotomiczna - wyzwalająca ducha pierwotnej koncepcji, żeby prawdziwi aktorzy ryzykowali zdrowiem dla sztuczek akrobacyjnych, a jednakowo nie ma nic, za co mógłbym pochwalić części składowe, bo scenariusz nigdy się nie rozwija, a komedia romantyczna, która miała grać pierwsze skrzypce zostaje zasypana gradem wybuchów, kinetyczną obstrukcją. Jest za głośny, a w połowie produkcji miałem ochotę wyjść i przerwać wyczerpujące dudnienie z głośników, gdzie akcja napędza stek przesadzonych walk na pięści, pociętych montażowo, gdzie bohaterowie krzyczą do siebie nawzajem, a pies kaskadera łapie przestępców za krocze (co z założenia miało być zabawne?, a nie było).

Adaptacja serialu z 1981 r. została zekranizowana przez Davida Leitch, który zaczynał jako kaskader, co samo w sobie jest urocze i widać, że autora napędza pasja do łamania sobie kości podczas piruetów, przeskakując nad ogniem. Niestety, to za mało, żeby wzbudzić zachwyt, skoro jedynym atrybutem pozostaje rozpaczliwa pogoń za atencją czy uwagą widza. W główną rolę wciela się Ryan Gosling, który ma talent do komedii, lecz jego urok playboya czy skromnego urwisa musi udźwignąć ciężkie brzemię rozwodnionego pastiszu, gdyż jest łowcą nagród, a przy okazji, czyni raban na taśmie filmowej. Jego ścieżka zawodowa, to udział w marketingowych tytułach, a sam twórca za kamerą pastiszuje między innymi ,,Czas apokalipsy'', ,,Komando'' czy ,,Mad Maxa''. Meta-filmowe odnośniki są intrygujące, i odwracają uwagę od pustego scenariusza, gdzie brakuje konkretnej historii, która spinałaby się z punktu A do Z. Korzysta z dosyć wyświechtanych motywów, bo nasz dubler w roli wybuchowego Goslinga ściga nieudolnych, karykaturalnych gangsterów czy handlarzy narkotyków, co sprawia, że antagoniści są jednowymiarowi, a opowieść nie ma żadnej motywacji, by upchać fajerwerki po odpaleniu nitrogliceryny. 


Cieszę się, że twórca opowiada o latach bądź czasach, gdy kaskaderzy byli supergwiazdorami, mieli decydujący wpływ na przebieg wydarzeń lub nadawali ton produkcji, ale co za dużo, to nie zdrowo. Popycha akcję do przodu prostą marchewką na kiju, gdyż na początku dowiadujemy się, że Colt (imię naszego dublera) jest zakochany w asystence operatora, z którą regularnie tworzy nieformalny romans, ponieważ po wielkiej miłości rozchodzi się bez pożegnania, by kolejno nawiązać powtórne love story, gdy zacznie wikłać się w intrygę. Kaskader wraca po kontuzji pleców, aby ostatecznie poszukiwać zaginionego producenta wielkiej, przyszłej premiery. Romans zawodzi, bo zostaje doklejony do bombastycznej, hollywoodzkiej imprezy, gdzie wybite zęby mają stanowić funkcjonalną siłę dla produkcji za grube miliony dolarów. 

One-linery, które miały budzić podziw, nie są w połowie błyskotliwe, jak riposty Simona Phoenixa z ,,Człowieka demolki''. Jego dynamiczna struktura jest poszarpana, jak ser królewski. Nadużywa cięć montażowych, przez co liczne akrobacje, w tym pojedynki w obracającym się śmietniku, nie mogą wybrzmieć odpowiednio, a widza dopada migrena, ponieważ wszystko skacze, muzyka zagłusza markowane ciosy, demolując plan dla niewyszukanej zabawy, bo klepanie kogoś po twarzy wygląda nieangażująco, gdyż brakuje w scenach odpowiedniego natężenia czy napięcia. Sekwencje kaskaderskie, w dużej mierze, są pochlastane przez błyskawiczny montaż, co nie pozwala delektować się zawodowym szaleństwem. To przeciwieństwo filmów Bustera Keaton, który w filmach niemych pokazywał akrobacje techniczne bez cięć! 

To eskapistyczna zabawa, która w połowie przestała bawić, a liczne żarty nie są kreatywne, żeby nad nimi się pochylić. Pojedynki z przestępcami są mniej euforyczne niż w ,,Dredd'' (2012) czy w przebojach z Jackie Chan. Na każdym polu przegrywa, bo kaskaderka jest poucinana, romans niedogotowany, a w zasadzie doczepiony dla prostackiej akcji, ruchy kinetyczne powodują wymioty, wybuchy są rozległe, że przestajesz rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Pies łapie kryminalistów za krocze, co sprawia, że zabawa przestaje imponować, raczej powoduje uczucie zażenowania, że niezły pomysł został skopany i poddany obróbce wielkich wytwórni, które nie szanują mojego czasu i wyczucia dobrego smaku. Gosling marnuje się w płytkiej roli, który jako jedyny próbuje ratować spektakl przed rychłą katastrofą. Pieniądze wyrzucono w błoto, a eskapistyczny rum został podany bez procentów, bez klasy i magii kina. Ludzie na ekranie krzyczą, biją się bezlitośnie, ale nic z tego nie wynika. Puste doświadczenie, które w połowie zaczyna alarmować, że lepiej ewakuować się z sali kinowej.  


USA, 2024, 126'

Reż. David Leitch, Sce. Drew Pearce, Zdj. Jonathan Sela, Muz. Dominic Lewis, prod. Entertainment360/Universal Pictures, wyst.: Ryan Gosling, Emile Blunt, Winston Duke, Aaron Taylor-Johnson



0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz