Terence Davies starzeje się, lecz nie zmienia. Brytyjski filmowiec niczego nie musi udowadniać - jego skromne portfolio budzi zaskoczenie, i choć obecnie stał się twórcą nieco zepchniętym na boczny tor, a młode pokolenie unika autorów osobistych wciąż udowadnia, że jest w swoim świecie, gdzie kamera z marmurowym okiem dogląda amerykańskiej spuścizny. Jego nieobliczalna wyobraźnia wzięła na warsztat temat awykonalny. Bo jak przepuścić przez szkiełko obiektywu wiersze Emily Dickinson, której nieautoryzowane prace są naznaczone cierpiętnictwem i zażyłej niedoli, a jej biografia to ciąg pustej rewolucji bez postulatów? Któż by inny mógł opowiadać o pustelnicy z Amherst, jak nie wrażliwy, eksplicytny realista wyrażający żal za ludźmi o mieszanej reputacji, których mało kto doceniał, a wielkość nadeszła po wizycie kostuchy.
Od razu nabrałem rezonansu magnetycznego z ,,Cichą namiętnością'', gdy Emily w szkole jako jedyna nie chciała zostać dobrą chrześcijanką nie wstając z krzesła w ramach protestu - Terence znakomicie rozumie indywidualistów, którzy kierują się własnym zegarem wartości czy przekonań. Witajcie w purytańskiej Nowej Anglii, gdzie religia stanowi święte prawo, a młoda panienka kroczy drogą Boga bez sakralnego bałwochwalstwa. Buntując się wobec dewotów, którzy najwyraźniej czytali słowo boże, ale go nie pojęli. Pierwsza połowa filmu, to istny popis, jak system religijny natywnie wpływa na społeczeństwo, przez odgórnie narzucony wpływ, jak ci politycy z programem, nauczyciele o określonej maksymie, komuniści z manifestem, i dodajcie kogo tam chcecie. Filmowca nie boi się wyśmiewać narzuconej roli, trafnie portretując środowisko, kolektywizmy czy babiniec. Sama podstawa fabularna, to okaz zdrowia przeciwko przesadnym realistom, a kobiety są cięte niczym scyzoryk. Vryling, jedna z drugoplanowych bohaterek trywializuje małżeństwo, a jej wymarzonym mężczyzną jest ktoś, kto podejdzie do życia bez trwogi (nie wliczając wojny), śmiejąc się z rzeczywistości w twarz, bez traktowania egzystencji na poważnie.
Synkretyzacja bogobojnych protestantów z poetką, która nie szła na kompromisy, choć sama popełnia niewybaczalne błędy zakochując się w żonatym pastorze, wplątując się w niepotrzebne pyskówki z osobami, którzy nie zasługują na nasz głos prowadzi do zaskakujących konkluzji. Humor nie ustępuje, kobieciny żarliwie przeskakują się w pomysłach i na docinki, a biedni mężczyźni wydają się nie pasować do ekstrawertycznego towarzystwa pań. Zgaszeni panowie raczej niechętnie podejmują dyskusję, jakby unikali kontrofensywy. Szczególnie zabawnie wypada ze scen, kiedy wydawca poprawia znaki interpunkcyjne pisarki, a Emily popada w dyskurs, że tylko poeci mogą ingerować w samą poezję. Znakomicie celne, bezczelne oraz szczere, aż szczerość wylewa się z kartek artystów, którzy nie boją się bronić własnej twórczości.
Cały film okraszony jest takimi dialogami, że głowa mała. W zależności od nastroju wiersze czytane z offu nabierają drugiego dna - kończąc na pożegnalnym ,,liście'' ubierając barwy żałobne. Od pierwszej krytyki literackiej, nieprzyjmowaniu radykalnych treści pani Dickinson, do ubarwionej recenzji ,,Wichrowych wzgórz'' Emily Bronte, która dla niepokornych kobiet okazuje się literaturą ,,przełomową'', bo pokazuje, że samiczki nie chcą grzecznych, ułożonych męskich archetypów. Identyfikują się z przewrotem kulturowym, czyżby satyra na współczesny pseudo-feminizm? Pani Bovary w protestanckim tyglu? Ostre, cięte dialogi stopniowo ulegają minorowej atmosferze, kiedy Emily zamknie się w pokoju, będzie skupiać się na pracy, a domowników rugać z równie poturbowanym sumieniem, co ona sama.
Na wczesnym etapie pada zdanie, że mężczyźni nadają się do pisarstwa, bo są większymi romantykami, i coś w tym jest, kiedy Goethe opublikował ,,Cierpienia młodego Wertera'', jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności - pojawili się podobni straceni romantycy rodzaju męskiego, a literatura naznaczyła przykrą pętlą na szyi chromosom XY, ale poezja Emily Dickinson jakby kontynuowała spuściznę duchowej niszczarki uzewnętrzniając własne obawy, postępującą samotność, zachwianą moralność i strach przed miłością. Jej filmowa poezja przenika w zakamarki szaf, wychyla się ku ogrodowi, udręczone wnętrzności wzywają do egzaltacji, ucieczki w pismo, w listy i w pojedynki słowne z mężczyznami, których najwyraźniej się boi, bo nie potrafi ich pokochać. Vryling nie wierzy w niebo, ani w piekło, bo żadne wyjście ,,poza ciałem'' nie wydaje się jej atrakcyjne. Kiedy chcesz grać na własnych warunkach - musisz wyzbyć się reguł, które zostały nam wpojone przez środowisko, stadny konformizm, ostatecznie bunt gaśnie i ciągnie ją do męskiego grona, którym nietaktownie spuszczała manto słownie. Jedynie Emily pozostaje w uścisku własnej rewolucji, ale brakuje jej postulatów, wewnętrznego marszu ku zmianie. Dążymy do ostatniego namaszczenia, do zbawiennego sakramentu, gdyż wiemy, że tytuł będzie zmierzać do niechybnej śmierci Emily, ale pośrodku historii mamy nabijanie się ze wszystkich cnót, które odbierają nam prawo do indywidualności.
Druga połowa filmu przestaje nietaktownie śmiać się ze wszystkich przywar ludzkich, z masowej ugody na religijne fantazmaty, że kobieta to się nadaje, co najwyżej do szydełkowania - pozostaje co prawda wściekła riposta raniąca wszystkich dookoła. Włącznie z kaleczeniem własnej osoby, ale realizm Daviesa wpada czy wchodzi (nie widzę różnicy) niezmiennie do szerokiego koryta, wypływając na szerokie wody beznadziei ocierając łzy poezją po mało romantycznej rzeczywistości. Nie ma mocnych na choroby, na utratę znajomych, a wzajemne dociski przestają bawić, kiedy dociskasz z przesadną butą i gniewnie, jak tytan na Olimpie. Problem Emily według autora to tęsknota za czymś bliżej nieokreślonym, nienazwanym. Wybrała ,,zamknięte'' życie, bo nie potrafiła wyjść na przeciw własnej słabości? Może zgubiła ją własna poezja w okowach niewybaczalnego lęku i biernego cierpienia?
Jest taka scena, kiedy trwa wojna secesyjna, a na tle martwych żołnierzy pojawiają się liryki poetki. Czyż nie tak żyła - wyobcowana pośród dramatu człowieczego, a zamknięta na własny ból, nie współodczuwała ze światem zewnętrznym? To było skupienie na wewnętrznej walce z czymś niewidzialnym? Pytania, na które nie znajdziemy jednoznacznej odpowiedzi, bo Emily to postać zbyt nietuzinkowa, i zbyt odizolowana od centrum wydarzeń. Spoglądająca w okno bez udziału, jakby nie próbowała przetrawić własnego cierpienia, i cierpienia świata. A fenomenalny, wrażliwy autor Terence Davies potrafi kopnąć w czułe punkty, nie zadając przy tym obrażeń namacalnych. Koniec końców w cieniu śmierci wszyscy pozostajemy tacy sami - niespokojni, że kolejna z osób opuściła to ludzkie naczynie, a jej dusza powędrowała na spotkanie z nieznajomym.
,,... Ucałuj ode mnie wzgórza, teraz już czas mi iść. Nie miałam czasu dla śmierci, więc po mnie podjechała. W powozie, razem z nami, nieśmiertelność czekała. Powolna to jazda, niespieszno jej, a ja odkładam na bok, i obowiązki, i zabawę, dla jej uprzejmości...''
Wielka Brytania, Belgia, 2016, 125'
Reż. Terence Davies, Sce. Terence Davies, zdj, Florian Hoffmeister, muz. Pia Di Ciaula, prod. Hurricane Films/Potemkino, wyst.: Cynthia Dixon, Jennifer Ehle, Duncan Duff, Keith Carradine
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz