Phillippe Garrel, to zapomniane dziecko nowej fali francuskiej - w zasadzie II fali francuskiej. Paradoksalnie, gdybym nie czytał pracy krytycznych Leosa Carax (filmowca i filmoznawca w jednej osobie) - nigdy nie miałbym zaszczytu poznać ów tajemniczej osobowości. Zupełnie wyrwany ze swojej ligi: Francuzi pomimo eksperymentalnej formy prowadzili narrację z punktu a do b. Jakąś historię proponowali widzowi. Tymczasem Garrel wrócił do starej klitki. Jego wczesne prace są czarno-białe, pozbawione dialogów, abstrakcyjne i wewnętrznie rozpisywane. Inaczej ujmując: są czysto indywidualne, pozbawione konkretów i tłumaczenia sceny po scenie. Doświadczenie wyprane z klucza i jednej, oczywistej podpowiedzi.
To znakomite dziecko francuskiej szkoły filmowej pierwsze kroki stawiało w wieku 16 lat! Przypadek niemalże legendarny, a mimo to - jest mniej sławny niż Truffaut, Chabrol czy Maurice Pialat. Zastanawiające, a jakże inaczej! Słabo orientuję się w jego kinematografii, więc brakuje mi szerszego kontekstu. Postaram się jak najdokładniej przedstawić to, co oferuje w ,,Objawicielu''. Mamy do czynienia z czymś na wzór niemieckiego ekspresjonizmu - widać naleciałości pana Murnau (twórca ,,Tabu'' z 1931 r. czy ,,Wschód słońca'', który kiedyś relacjonowałem). Charakterystyczna hipnotyczność, dziwaczność oraz schizofrenia formalna, która często miała miejsce w erze kina niemego u niemieckich filmowców. Czuć taką starą szkołę kręcenia: na korbce. Lata 60. miały nowocześniejsze kamery (w Polsce najczęściej używano kamery Cinephon), a Garrel zastosował urządzenia z ubiegłej dekady. Śmiała decyzja, ale czy potrzebna?
Kiedy filmowcy z Francji czy Anglii posługiwali się oświetleniem neutralnym, czyli światłem rozporoszonym - Garrel odwrócił trend. Jest minimalistyczny, radykalny, by unikać rozprzestrzeniającego się światła wokół operatora. Dba o naturalny porządek, o brak fałszywych ruchów czy rozpraszających dialogów na ścianie ekranu. Garrel chce nam ofiarować czysty obraz - czyste szkło odbijające własne lęki, opowieści czy wspomnienia. Zaczyna się przepięknym wejściem, jak dziecko idzie tunelem w stronę kobiety na klęczkach przy ziemi. Tutaj widać, jak Garrel prowadzi narrację bez słów. Twarde światło, centralna oś kamery koncentruje się na postaci, podążając jego śladami. Fenomenalne zagranie, które nie wiele kosztuje, a daje poczucie, że jesteśmy tym dzieckiem, które wplątało się w dziwną grę, gdzie wilgoć przesiąka przez warstwy, a my zostaliśmy uwięzieni w somnambulicznym śnie.
Historię możemy potraktować dwojako - tak czuję. Jako alegorię ucieczki od rodziny, gdzie wspomnienia zaburzają poczucie bezpieczeństwa, jak małżonkowie pod wpływem impulsu rewolucji seksualnej w 68' zaczynają być sobie obcy. Dlatego malec ukrywa się w szafach, oddalając się od nich lub podpatrując, jakby to rodzice byli na scenie, a on biernym obserwatorem zdarzeń, jak szczęśliwe małżeństwo upada przez źle rozumianą wolność seksualną, która doprowadziła do moralnego zakalca. Lub, jako para (dorosłych) wraz z dzieckiem ucieka od nieznanego zagrożenia, które czai się za kamerą. Nie winię filmu za to, że jest oniryczny, przebiega z jednej sceny na drugą bez sygnalizacji czy klasycznej narracji. To rodzaj doświadczenia, paradygmat abstrakcji, tonacji nie związanej z nakreśleniem jednoznacznej powieści małego dziecka. Będzie to zarówno wada, jak i zaleta obrazu, w zależności, jak postrzegamy kino i czy lubimy takie eksperymenty.
Garrel we wczesnej twórczości jawi się jako niezobligowany outsider, introwertyk z duszą, który potrafi błyszczeć, jak inne tajemnicze opowieści, jak ,,Stalker'' (1979), ,,Mulholland Drive'' (2001). Bernadette Lafont, która była muzą filmowców z epoki nowej fali tutaj zjawia się niczym prototyp gotyckiej żony uwiązanej w pętli rozpadającego się, zgniłego małżeństwa, a dziecko, które stara się wyjść z tego pola, bunkra, jakby zmierzało do niechybnej adopcji - nie mając szans na ocalenie, ani siebie, ani własnej rodziny. Chyba najważniejszym aspektem jest fakt, że Garrel wyjechał specjalnie do Niemiec, umieszczając kamerę z aktorami niedaleko obozów wojskowych, żeby podkreślić swoją apokaliptyczną wizję, jak rewolucja z 1968 roku pognębiła upadek tradycyjnych więzi małżeńskich. To czysta przyjemność oglądać film, który nie narzuca ci jednomyślnie tropu, a jednocześnie czujesz, że idziesz właściwą ścieżką.
Pobudza wyobraźnię, choć ostrzegam, że produkcja jest trudno dostępna, nie ma dialogów, nie ma klasycznej ścieżki dźwiękowej - Garrel unika krzykliwej formy pod każdym względem. Jest cichy, niemal autystyczny, zahukany w polu bez barier, gdzie seria obrazów tłumi rzeczywistość. To inny świat, bo i Garrel to filmowca z innej bajki, nie przystający do naszej cywilizacji. Stąd może wynikać jego brak jako sławnego autora wielkiej szkoły francuskiej.
Francja, 1968, 67'
Reż. Phillippe Garrel, Sce. Phillippe Garrel, zdj. Michel Fournier, prod. Zanzibar Films, wyst.: Laurent Terzieff, Bernadette Lafont, Stanislas Robiolles




0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz