Jaki to był debiut? To seria, gdzie omówimy produkcje znanych (lub mniej) filmowców z całej kuli ziemskiej. Spróbujemy wybrać się w najbardziej dzikie regiony, na Stary Kontynent, gdzie obrodziło w wybornych rzemieślników czy artystów. Zajrzymy tam, gdzie inni nie patrzą, albo lepiej, pokażemy, że warto zacząć z hukiem.
Na początek wybrałem najbardziej oczywisty tytuł - sztandarowe dzieło francuskiej nowej fali, kiedy krytyka filmowa z oddziału trójkolorowych zabrała się za filmowanie. Panowie z Cahiers du cinema postanowili działać również na planie filmowym. Którzy udowodnili, że teoria z kinematografii wystarcza, by zostać wziętym reżyserem filmowym. Francuzi przeżywali szczyt możliwości w latach 60. ubiegłego wieku. W przeciwieństwie do Stanów - wychodzili w plener i kręcili widowiska na świeżym powietrzu - kontynuując spuściznę Szwedów z wczesnych lat kinematografii. Naturalne środowisko miało być punktem wspólnym nowej fali, gdzie autorzy ograniczali sztuczne światło, szukali wolnej ekspresji i twórczej nonszalancji.
Dlatego do ,,Do utraty tchu'' możemy podejść jak do jazzu - kołysze rytm opowieści, swoboda w operowaniu środków i reporterski styl kręcenia z ręki. Improwizowane sceny często okażą się rozplanowane, a zabawy konwencją gatunkową, z której słynął Godard przypieczętuje łatkę poszukiwacza tradycji postmodernistycznych. Bez ironii możemy uznać Godarda za ojca Tarantino, który uwielbia popisywać się zgranymi płytami w zmienionej formie. Trudniej jednak uznać Tarantino za pełnego kontynuatora, a to dlatego, że Godard traktował swoją pracę na poważnie, w przeciwieństwie do młodszego kolegi z branży, który nigdy nie uznawał metody ,,łamania'' konwencji na serio. I z tego też powodu nigdy nie mówi się, aby to Godard był naczelnym natchnieniem dla Quentina.
O czym jest to ,,Do utraty tchu''? Zaczyna się zabawnym opisem postaci ,,Jestem dupkiem''. W głównej roli odwieczne bożyszcze tłumu kobiet, czyli sam Paul Belmondo znany z ról zawadiaki i niegrzecznych chłopców. Późniejsi francuscy reżyserzy postanowią, że odmienią jego portfolio i będzie pozował w przekomicznych rolach, jak ksiądz w ,,Ksiądz Leon Morin'' u mojego z ulubionych francuskich reżyserów z ówczesnej epoki, czyli pana Jean-Pierre Melville. Ale zanim spróbuje sił w przedziwnych propozycjach - tutaj otrzymujemy sztandarową pozycję Belmondo. Bumelanta, który podbiera pieniądze dziewczynom, z którymi się spotyka, a co gorsza, omyłkowo zabija policjanta w pierwszych sekwencjach na taśmie filmowej. Przez co zostaje ścigany przez organy władcze aż do samego finału - wyjaśniając, dlaczego tytułowe do utraty tchu pasuje do omawianej treści. Niemal zdradzając zakończenie, jak zakończy się pościg za skandalicznym posunięciem. Nasza główna postać Michel po wystrzale z pistoletu zostawia brykę i pędem znika na paryskie dzielnice. Tam spotyka się z dziennikarką Patricią, która lada moment ma wywiad z reżyserem filmowym (w tej roli wspomniany Melville).
Przekomarzają się niewinnie. Michel chce pójść z nią do łóżka, ale Patricia nie wie, czy go kocha, jednocześnie nie wie, że popełnił zbrodnię - dowie się później z gazet, kiedy policja zacznie krążyć oraz drążyć temat. Ograniczony budżet dostępny na produkcję widać gołym okiem - dominują sceny sypialniane. Łóżkowe libracje uczuciowe, kilka ulic, kawiarnia i wieża Eiffla, która stała się pocztówką filmowych obrazków. Która ładniej wygląda z daleka niż z bliska, bo to tylko stalowa konstrukcja bez wielkich ozdobników. Nie przeszkadza to w swobodnym formułowaniu myśli przez naszych podopiecznych. Dialogi wypadają naturalnie, jakby konstruowane na bieżąco - bez slangowej wiwisekcji de la France. Dopiero późniejsze kino francuskie - szczególnie w latach 90. zacznie być bardziej ,,miastowe'' i ,,podzielone''. Wystarczy spojrzeć na takie obrazy, jak ,,Nienawiść'' z 1995 r, gdzie język jest bardzo istotny dla analizy filmowej. Na szczęście Francja z lat 60. XX wieku to zupełnie inny rodzaj widzenia - piękniejsza Francja, chciałoby się rzec, choć jak to europejscy twórcy - grają na nosie amerykańskiej widowni, która przyzwyczaiła się do rodowitego kina. Burza, która nastąpiła z nowymi falami od Czech, po Koreańską odnowę, za chwilę dołączy węgierska czołówka z Miklosem Jancso na pierwszym planie. Dodajmy do tego nieobliczalną brazylijską cinema novo, przez to Stany okazały się najmniej satysfakcjonującą dekadą w tej fecie. I to głównie dlatego, że w Europie zaczęła się eksperymentalność, kiedy Stany Zjednoczone nadal obawiały się widzów, wybryków filmowych, dlatego mój ulubiony John Cassavetes i spółka znani z niezależnych, improwizowanych produkcji wciąż byli niedoceniani i niewystarczająco szanowani w swoim ojczystym kraju.
Ale nie odbiegając od tematu - w jaki sposób Godard przełamuje konwencję kryminału? Zbaczając na boczny tor - to kino o miłości, moglibyśmy rzucić sloganem z okładek. Bo Michel co rusz rozmawia z dziewczętami, a to kradnie fury na paryskich poboczach i udaje, że w poprzedniej maszynie na czterech kółkach coś nie reaguje, albo zostawił u mechanika. Policja działa gdzieś w tle, poza kadrem. Przewijamy się przez kawiarnie ,,toniemy'' w oparach nikotyny, szybkich gadkach, od uwielbienia, po niechęć, kiedy Patricia odmówi wspólnej namiętności w pościeli. Jednak najlepsze oraz najbardziej pamiętne cytaty padają podczas wspomnianego wywiadu z filmowcem. Na pytanie, jaka jest pańska największa ambicja. Odpowiada, ku zaskoczeniu, ,,Stać się nieśmiertelnym, a potem umrzeć''. To dosyć prorocze słowa, zważywszy, że filmowy Belmondo stanie się nieśmiertelnym aktorem, który ginie na waszych oczach podczas biegu wzdłuż paryskiej ulicy, bo tytułowe ,,Do utraty tchu'' przypomina, że wieczna ucieczka przed odpowiedzialnością czy sprawiedliwością - nie ma żadnego sensu, dopadną cię i zginiesz na próżno.
Godard zrywa z sensacją i długimi ujęciami. Montaż jest błyskawiczny, jak w ciosanych westernach. Ujęcia ze statywu podkręcają reporterski styl wypowiedzi, a improwizowane ruchy aktorów znacząco umilają czas i lekką błazenadę z gatunku kryminalnego. Bo zamiast ruszać za złoczyńcą, otaczamy się nim i zachłystujemy, z jaką gracją porywa samochody czy kobiety. Błahe? No, błahe. Pamiętam pierwszy seans - siedem lat temu. Byłem ogromnie rozczarowany konstrukcją scenariusza, aktorskimi wygłupami, jakimś takim błądzeniem za plecami aktorów. Nie ruszało, ale po powtórce zyskał nieco blasku. Zacząłem doceniać inne struktury filmowe - w końcu kino wydostaje się z pułapek atelier, sztucznego światła, z którego notorycznie korzystali filmowcy ze Stanów, z Francji czy Italii. Tutaj mamy wszystko w naturalnym obiekcie, bez upiększeń, bez uprządź. Scałowane z konkretnego scenariusza, wielokrotnie chodzi o zabawę z kamerą niż kurczowe trzymanie się scenopisu. Gratka dla fanów, którzy szukają czegoś ekspresyjnego, chwilami nerwowego, ale bez sztucznych ozdób czy filtrów, które ,,zanieczyszczają'' ekran i czynią kino, o ironio, bardziej smutne niż dla radości z oglądania. Na pytanie, ,,Jaki to był debiut''? - odpowiadam, nierówny. Jeśli ktoś szuka spokojnej, nieepizodycznej narracji, przykro mi, szukajcie dalej, bo Godard nie lubi klasycznej narracji i nie lubi klasycznego widza. To gość, który od początku pokazuje, że nie interesuje go amerykańska publika i amerykańskie spojrzenie na kinematografię. Czysty Europejczyk, który nie boi się wyjść z własnym orzeczeniem.
Francja, 1960, 90'
Reż. Jean-Luc Godard, Sce. Jean-Luc Godard, zdj. Raoul Coutard, muz. Martial Solal, prod. Les Films Impéria / Les Productions Georges de Beauregard / Société Nouvelle de Cinématographie (SNC), wyst.: Jean Seberg, Jean-Paul Belmondo, Roger Hanin, Daniel Boulanger
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz