czwartek, 22 października 2020

Henry Fool - Głos pokolenia?

Lata 90. XX wieku miały szczególną wymowę w kontekście twórców filmowych za oceanem. W Stanach Zjednoczonych doszliśmy do punktu, w którym zaczęto doceniać niezależne produkcje, co sprawiło, że rynek miał nowych bohaterów, świeże spojrzenie, a wielcy wydawcy, mimo iż oferowali większe pieniądze, zdali sobie sprawę, że należy liczyć się z mniejszymi graczami. Nie od dziś wiadomo, że polityka filmowa w USA jest przestarzała, wykalkulowana i pozbawiona serca tych, którzy kibicują kinu autorskiemu (osobistemu). Kiedy sięgniemy wzrokiem wstecz - zauważmy, jakie ,,niewolnictwo'' panowało na terenie w Los Angeles. Przed premierą ,,Obywatela Kane'a'' nikt nie miał prawa robić kina po swojemu, ponieważ producenci decydowali o ostatecznym kształcie. Był zakaz, żeby jedna osoba decydowała o sukcesie lub nie sukcesie. Jest to o tyle znamienne, że do dziś Hollywood jest naznaczony okrutnymi praktykami, żeby pozbawić twórców filmowych ich własnego stempla. Wciąż pokutuje przeszłość, która sprawia, że w Stanach nie ma kina sensu stricto. Są zabawki marketingowe i filmy, które są napisane według wzorca, jak pisać scenariusze, jak przedstawiać bohaterów i jakie zakończenie zastosować, żeby widz nie czuł się urażony. 

To o tyle przykre, że wielu autorów ze Stanów Zjednoczonych było napiętnowanych i niezrozumiałych. Pierwszy przykład z brzegu: John Cassavetes. Tworzył oderwane od materii projekty wzorca panującego w Hollywood. Kreował dzieła spontanicznie, bez większych przygotowań i był za to nielubiany. I wiecie, co wtedy nastąpiło. W Europie, z racji, że panuje inna kultura filmowa, został doceniony i to tam otrzymał pochlebne opinie czy był chwalony za oryginalne podejście - trochę taki amerykański Godard, który nie godził się na zastój i sprowadzanie kina do roli szablonu z Excela. Poza tym uważam, że Cassavetes w swojej myśli filmowej był bardziej francuski niż amerykański, i może to przeważało, że w Stanach był osobą, może nie anonimową, ale zepchniętą do głębokiego marginesu, który z racji, że odchodził od praktyk wielkich graczy - musiał pogodzić się z losem outsidera. Smutne jest to, że Cassavetes nie doczekał się czasów, kiedy w Ameryce Północnej zaczął się boom na mniejsze studia i autorskich szaleńców, którzy zostali bohaterami dzisiejszego odcinka. 

 Bo ,,Henry Fool'', to doskonały przykład, dlaczego kino z USA zaczęło być bardziej interesujące dla widzów z tamtego regionu, a wielu Europejczyków cieszyło się na myśl, że w końcu Hollywood dostał po pazurach i zaczął cieszyć się mniejszą estymą. Mniejsze produkcje miały nareszcie sens istnienia w tej machinie pozbawionej własnego głosu: być może głos pokolenia był na tyle silny oraz niezwyciężony, że zaczął wpływać na skostniałą branżę. To też przypomina mi pewną historię związaną z Francisem Coppolą, który zawsze marzył o małych, kameralnych widowiskach, i wiecie, kiedy to miało miejsce? Po premierze ,,Ojca Chrzestnego'' - gigantycznej sagi, która przez długi okres była na szczycie box office'u w Stanach Zjednoczonych. A przecież to były lata 70. XX wieku, kiedy wciąż kino autorskie nie miało prawa być bardziej chwalone od megaprodukcji. Inna rzecz, to fakt, że w Stanach ciężko się przebić, bo rynek duży, a wielkie fabryki miały łatwy dostęp do kieszeni konsumenta, przez co ,,garażowi'' twórcy musieli pogodzić się z marginesem, jak biedny John Cassavetes. My, Europejczycy, potrafimy drwić z filmów za oceanem, ale musimy zrozumieć, że ich branża rozwija się wolno, za wolno. Kiedy w Skandynawii, na terenie Japonii czy we Francji pojawiały się niezależne produkcje, w Stanach wciąż panował rygor, a producenci nie pozwalali na odstępstwa. Kiedy u nas powstawały nowe szkoły filmowe (jak słynny niemiecki ekspresjonizm czy radziecka szkoła montażu, a później nowa fala czeskich mistrzów), oni wciąż tkwili w zubożałych studiach filmowych. Ten powolny proces kształtowania się nowej myśli pokoleniowej musiał czekać długie lata, dlatego też proponuję, żebyśmy nie szukali całego zła w tych wielkich fabrykach, po prostu widownia musiała wystarczająco zrozumieć, że ta epoka musi nastąpić, inaczej wciąż będą za Europą i resztą świata. Być może sama widownia była zmęczona gotowym wzorcem, a wysyp familijnych opowieści przygniatał. Osoby starsze musiały szukać nowego źródła, a nowe pokolenie wystarczająco mocne w swoich przekonaniach: dokonała cudu i przez jakiś czas byli na szczycie. 


 Przechodząc już do sedna, omówmy ,,Henry Fool'', który jest dla mnie wyznacznikiem nowej ery w Stanach. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to niemal realistyczny kształt scenariusza. Występują osoby spoza kręgu mitycznych bohaterów, barbarzyńskich wojowników czy gangsterów. Postacie pochodzą z prostego podwórza. Matka choruje, syn zagubiony, a córka szuka pocieszenia w doznaniach seksualnych. Tempo ospałe, jesteśmy wrzuceni w wir prawdziwych problemów, które dotykają nasze społeczeństwo. Simon jest śmieciarzem (to rzadka profesja na ekranach kin), jego życie to pasmo nieszczęść, gdyż nie potrafi zagadać do dziewczyny, a on sam nie wydaje się chętny na nowe doświadczenia. I jedyne, co wyrzuca nas z trampoliny przeklętej rzeczywistości - pojawia się on. Tytułowy Henry, który, jak głosi, ma swoją misję, pisze dzieło swojego życia, to jego wyznanie - człowieka, który siedział w więzieniu i wciąż jest naznaczony klątwą ,,skazańca''. Przeklętą personą przez grzechy z przeszłości. 

Zaprzyjaźnia się z Simonem. Chciałoby się rzecz - otrzymuje nowe życie. Simon również przechodzi zmianę - zaczyna pisać wiersze, uzewnętrzniać się i choć nie znamy treści ich słów, wiemy, że są to linijki zgorszenia, jak twierdzi jedna z postaci ,,To nie poezja, lecz pornografia''. Ogólnie towarzyszy zniesmaczenie, choć pojawiają się fanki, które chętnie zamieściłyby wiersze w szkolnej gazetce. Dotychczasowa klapa, brak zrozumienia czy brzydota ludzka wychodzi, jak ściek z kanalizacji. Wszyscy chcą widzieć w poezji piękno i uwielbienie, a tutaj otrzymujemy gorzki smak życia, że są tacy, co nie tryskają wigorem, ich myśli są jakie są, ale to ich reprezentacja, ich sprzeczność na wielką Amerykę. Głos ludności, która nie trwa w pięknym śnie, a górnolotne słowa nie mają odzwierciedlenia w przeciętnej rodzinie. Cudownie to koresponduje z wielkim kinem, gdzie wszyscy są bogaci i sławni, otrzymują dary od losu, a problemy znikają z dnia na dzień. Tu wciąż tkwimy w umysłach przygaszonych, którzy muszą egzystować z własnym piętnem czy słabościami. Ale cały film balansuje na krawędzi obłędu i komedii. Mamy nawróconego więźnia (jakże popularny motyw za oceanem), próby odseparowania się od rzeczywistości, która nas nie rozpieszcza, ale walczymy dzielnie, i mimo niepowodzeń - wciąż umacniamy się w woli bojownika, który chce lepszego jutra. 

 Porusza spektrum prawdziwej zarazy - brak przystania, by zwykły chłopiec z osiedla stał się poetą, kimś, kogo chcemy wielbić, podziwiać, to spore zaskoczenie, że otrzymujemy postać tragiczną - wierszokletę bez pozycji, wielokrotnie stawianego na straconej pozycji, gdzie córka myśli o seksie, a matka obezwładniająco pochłania obrazki z telewizji - biernie przypatrując się światu, do którego nie należy, bo jest spoza konkurencji i nie wiedzie ekscytującego żywota, jak obiecują kongresmeni na plakatach wyborczych. Cały zarys kreśli się w chłodnych barwach, klimat miasteczka przerasta miejscowych, a bohaterowie opowieści nie są bohaterami, lecz plamą na mapie Stanów. Nie demonstrują wielkich rzeczy, nie są nawet interesujący (w filmowej wersji) dla publiczności. Wydają się tak samo przeciętni, jak panowie z biurowca, dla których zyski będą priorytetem. I tu widzimy kolejny problem naszych czasów - nie widzimy ludzi, tylko to, co mogą zaoferować. Bo nasze starania mogą nie przynieść rezultatu, a w oczach lokalnej społeczności możemy wywindować na miano pomazańca z ciemnej strefy, do której nikt nie chce zmierzać. I nawet ksiądz ma wątpliwości - otrzymujemy sceny, kiedy to wielebny przestaje wierzyć we własną misję, czy jest w stanie podołać zadaniu, i czy w ogóle jego działania na cokolwiek wpływają. 

 Kręcimy się wokół wyznania Henry'ego - nie poznamy jego treści, lecz przeszłość tkwi duchowo w zakamarkach umysłu. Henry to postać dosyć nietuzinkowa. Przemawia wielkimi słowami błędnego rycerza, lecz jego podejście do życia jest pospolite - co chwilę pyta, czy ktoś ma pieniądze, pije alkohol w dużych dawkach i trapią go pożądania cielesne. Jest przekonany o własnej misji życiowej, o tym, że ma coś do powiedzenia, ale koniec końców reprezentuje margines społeczny, który uczy dzieci palić, pożyczać pieniądze od znajomych, beztrosko przechodząc przez życie, dla którego małżeństwo jest końcem indywidualności. Na szczęście, jak w ,,prawdziwym'' kinie zrozumie, że ucieczka od życia nie jest rozwiązaniem, w zamian otrzymujemy bardzo wzruszające zakończenie, na jakie stać było amerykańskie kino końca XX wieku. 

Gorycz wylewająca się z każdego wnętrza boli, obserwujemy tragiczne losy rodziny skazanej na przekleństwo przerostu ambicji Stanów Zjednoczonych. Amerykański sen nie trwa wiecznie, a połowiczny sukces nic nie zmienia, bo życie trwa bez względu na to, czy zostaniemy docenieni, czy też nie. ,,Henry Fool'' opisuję tę naszą podłą rzeczywistość z uśmiechem na twarzy. Być może widownia stwierdziła (oznajmiająco!), to jest prawdziwy obraz Ameryki - nie gotowej na wielkie rzeczy, a wciąż się od nich wymaga, że będą szczęśliwi, zadowoleni z luksusów i ludźmi sukcesu. Brniemy w szaleńczy krąg ideałów, a rzeczywistość okazała się pusta, bo wielkie słowa nie wystarczą, a nasze wyznania mogą okazać się rozczarowujące, nasze problemy mogą stać się niepożądane, nieakceptowalne, a błędy, o błędach nikt nie zapomina, bo bardziej rozpamiętujemy porażki, rozkopujemy dramaty, nie widząc, że trwamy w woli bojownika, który nie godzi się na scenariusz przygotowany przez kongresmena, który marzy o szlachetności i cudach - pora, żeby mniejsze społeczeństwo, ci z dołu oponowali, że należą do tego świata. Właśnie taki scenariusz sprawia, że kino niezależne nabrało barw, bo zaczęło przejawiać troskę o ludzi, którzy nie mają szansy na wielkie życie. Że są ci, którzy nie pragną honorarium, ale zrozumienia, jak zrozumienia szukał Cassavetes. A jak zostali docenieni Todd Solondz czy dzisiejszy bohater odcinka - Hal Hartley, który zauważył, jak głęboko zostaliśmy zepchnięci na rzecz horrendalnych wymagań państwa, które chce się widzieć jako supermocarstwo z sukcesami na plecach.

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz