Szukając westernów wybijających się poza przyjęty kanon oraz obietnice gatunku - Baron z Arizony rezygnuje z wymiany ognia na rzecz wojny (lub bitwy) o terytorium. Wybija się z ram: powtarzalnych schematów z jeźdźcami na koniu zmierzającymi o poranku do miasteczka. Scena otwierająca wymienia preriowe zwyczaje w planszę w strugach deszczu, gdzie Mr. Peralta pragnie, by ,,złote dziecko'' - przyszła baronowa - nabrała cech szlachetnych, gustownych dam oraz przystosowała wyższą kulturę (ucząc się pisania czy czytania). Narrator z offu nakreśla sytuację, która gęstnieje z minuty na minutę, kiedy wędrujemy od Hiszpanii do tytułowej Arizony, gdzie toczy się afera na skalę terytorialną. Nasz główny winowajca od samego wstępu w kadrze jest podejrzany. W oczach widzów jawi się jako zgubny fałszerz, który nie cofnie się przed niczym, by uzyskać korzyści z krętactwa. Kręci, majstruje i wypowiada czułe słówka, by inni uwierzyli w jego matactwo.
Gatunek przyzwyczaił do odważnych szeryfów, antybohaterów z włoskiego poletka, niemieckich obrazów o Dzikim Zachodzie, co przesiąkają kultem natury na wzór ,,Winnetou'', ale przed nastaniem antywesternu otrzymaliśmy pokrętne podejście do sprawy. Całkowicie rezygnujące z czarów i magii wiejskich krajobrazów, wyrzucając dubeltówkę do kosza, zastępując pojedynki słowem oraz prawnymi pościgami za prawdą i oskarżeniem fałszerzy o fałszerstwo i niemoralność cywilną. Przyszły Mr. Peralta przybywa do biblioteki mnichów do Hiszpanii, by podrobić dokumenty i zyskać w świetle prawa dostęp do Arizony, do rezydencji, ziem i pól. Mając na własność cały stan na terenie Stanów Zjednoczonych. Szaleństwo, powiadacie? Autorzy nie podchodzą do podstępnej intrygi w sposób na wskroś amerykański. Zostawia miejsce na dowcip, ironię, na czarny humor i brytyjską zwadę na wzór serialu ,,Czarna żmija''.
To w dużej mierze komedia, ale przecięta gorzkim dramatem, która obala nasze przekonania o stabilności prawa i zahacza o niebagatelne tematy, że nasze przywileje tracą znaczenie w chwili, gdy ktoś zaprzepaści własność prywatną. Nasz pseudo-bohater z ekranu wydaje się miły, grzeczny czy poukładany ale nakręca spiralę wzrastającej nienawiści wśród mieszkańców Arizony, gdzie farmerzy buntują się przeciwko despotycznej władzy oraz królestwu jednego człowieka. Wzajemne oskarżenia staną się przyczyną niezgody oraz wspomnianej wojny czy też sprzeczki o dostęp terytorialny, no bo, kiedy tracisz prawo do posiadania, raczej nie będziesz czekać, aż prawo stanowe czy trybunał federalny zareaguje oraz zdelegalizuje prawnych oszustów? Ale nie tylko Baron kręci i kłamie, jak najęty. Cała historia to jakiś mit o kłamstwie, że prawo cokolwiek znaczy, bo można je przerobić, przekabacić na własną stronę, a potem korzystać z ulg i naginać prawo do własnych korzyści. Prawdziwy horror sądowniczy rozgrywa się na naszych oczach, a Baron z Arizony doskonale wpisuje się w tematykę społeczną. A jednocześnie bawi się formą, kiedy na ekranie przelatują informacje z gazety czy napisy na tablicy.
Kiedy szukacie westernów nietuzinkowych i nie macie ochoty na strzelaniny oraz walki wręcz, a pragniecie prostej opowieści dotyczącej naszego świata doczesnego - The Baron of Arizona jest świeżą dostawą, która dotyka nas, naszych bliskich, choć film ujawnił się w latach 50. ubiegłego wieku, trudno nie dostrzec jego maleńki wpływ na zbliżający się rychły koniec szlachetnego gatunku - klasycznego westernu, gdzie źli są do odstrzału i muszą przegrać, a dobro triumfuje i mamy pozamiatane. Co prawda autorom nie chodzi o dziecinne moralizowanie czy naświetlenie poważnego problemu dotykającego kraj oraz państwa, bo to western uczciwy, melodramatyczny w tonie i pobłażliwy wobec kruczków prawnych, ale zwiastujący pewną tragedię Stanów Zjednoczonych, niepocieszonych Europejczyków, którzy mają dość filmów z Zachodu i chcą kręcić własne westerny. Pozbawione uroczych postaci i bogobojnych rewolwerowców, którzy nie boją się zatańczyć z diabłem w piekle. Przemija romantyczność Dzikiego Zachodu i w sumie, dwa lata po premierze ,,The Baron of Arizona'', pojawi się najważniejszy western w historii gatunku, czyli ,,W samo południe'' od Freda Zinnemanna, gdzie zegar odmierza czas, by zniszczyć marzenia oraz mityczne piękno Dzikiego Zachodu, gdzie Gary Cooper w pojedynkę musi zmierzyć się z bandytami, bo wszyscy są obojętni na ludzki los...
Gatunek przyzwyczaił do odważnych szeryfów, antybohaterów z włoskiego poletka, niemieckich obrazów o Dzikim Zachodzie, co przesiąkają kultem natury na wzór ,,Winnetou'', ale przed nastaniem antywesternu otrzymaliśmy pokrętne podejście do sprawy. Całkowicie rezygnujące z czarów i magii wiejskich krajobrazów, wyrzucając dubeltówkę do kosza, zastępując pojedynki słowem oraz prawnymi pościgami za prawdą i oskarżeniem fałszerzy o fałszerstwo i niemoralność cywilną. Przyszły Mr. Peralta przybywa do biblioteki mnichów do Hiszpanii, by podrobić dokumenty i zyskać w świetle prawa dostęp do Arizony, do rezydencji, ziem i pól. Mając na własność cały stan na terenie Stanów Zjednoczonych. Szaleństwo, powiadacie? Autorzy nie podchodzą do podstępnej intrygi w sposób na wskroś amerykański. Zostawia miejsce na dowcip, ironię, na czarny humor i brytyjską zwadę na wzór serialu ,,Czarna żmija''.
To w dużej mierze komedia, ale przecięta gorzkim dramatem, która obala nasze przekonania o stabilności prawa i zahacza o niebagatelne tematy, że nasze przywileje tracą znaczenie w chwili, gdy ktoś zaprzepaści własność prywatną. Nasz pseudo-bohater z ekranu wydaje się miły, grzeczny czy poukładany ale nakręca spiralę wzrastającej nienawiści wśród mieszkańców Arizony, gdzie farmerzy buntują się przeciwko despotycznej władzy oraz królestwu jednego człowieka. Wzajemne oskarżenia staną się przyczyną niezgody oraz wspomnianej wojny czy też sprzeczki o dostęp terytorialny, no bo, kiedy tracisz prawo do posiadania, raczej nie będziesz czekać, aż prawo stanowe czy trybunał federalny zareaguje oraz zdelegalizuje prawnych oszustów? Ale nie tylko Baron kręci i kłamie, jak najęty. Cała historia to jakiś mit o kłamstwie, że prawo cokolwiek znaczy, bo można je przerobić, przekabacić na własną stronę, a potem korzystać z ulg i naginać prawo do własnych korzyści. Prawdziwy horror sądowniczy rozgrywa się na naszych oczach, a Baron z Arizony doskonale wpisuje się w tematykę społeczną. A jednocześnie bawi się formą, kiedy na ekranie przelatują informacje z gazety czy napisy na tablicy.
Kiedy szukacie westernów nietuzinkowych i nie macie ochoty na strzelaniny oraz walki wręcz, a pragniecie prostej opowieści dotyczącej naszego świata doczesnego - The Baron of Arizona jest świeżą dostawą, która dotyka nas, naszych bliskich, choć film ujawnił się w latach 50. ubiegłego wieku, trudno nie dostrzec jego maleńki wpływ na zbliżający się rychły koniec szlachetnego gatunku - klasycznego westernu, gdzie źli są do odstrzału i muszą przegrać, a dobro triumfuje i mamy pozamiatane. Co prawda autorom nie chodzi o dziecinne moralizowanie czy naświetlenie poważnego problemu dotykającego kraj oraz państwa, bo to western uczciwy, melodramatyczny w tonie i pobłażliwy wobec kruczków prawnych, ale zwiastujący pewną tragedię Stanów Zjednoczonych, niepocieszonych Europejczyków, którzy mają dość filmów z Zachodu i chcą kręcić własne westerny. Pozbawione uroczych postaci i bogobojnych rewolwerowców, którzy nie boją się zatańczyć z diabłem w piekle. Przemija romantyczność Dzikiego Zachodu i w sumie, dwa lata po premierze ,,The Baron of Arizona'', pojawi się najważniejszy western w historii gatunku, czyli ,,W samo południe'' od Freda Zinnemanna, gdzie zegar odmierza czas, by zniszczyć marzenia oraz mityczne piękno Dzikiego Zachodu, gdzie Gary Cooper w pojedynkę musi zmierzyć się z bandytami, bo wszyscy są obojętni na ludzki los...
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz