Lata 70. w kinematografii, to prawdziwa rzeźnia przepełniona krwawymi furiatami. Napór nowych artystów oraz nasilająca się nowa fala w światowym kinie doprowadziła do tego, że nikt nie cackał się z widzem. Kinji Fukasaku w latach 60. dał się poznać jako nowoczesny stylista, który opowiadał o elegii półświatka gangsterskiego. Jego yakuza, czyli japońska mafia zazwyczaj stanowiła świadectwo męskiej dominacji oraz determinacji, żeby dążyć do sukcesu za wszelką cenę. Fukasaku jako jeden z najmniej docenianych autorów z kraju kwitnącej wiśni serwuje szalony popis - tworzy teatr działań w reportażowym stylu. Gdzie postrzały są namacalne, montaż dynamiczny, jak akcja przyspiesza. Kamera trzęsie się, prezentując ujęcia z ukosa, żeby zdynamizować chaos na ulicach, gdzie wrogie frakcje organizacji przestępczych wzajemnie skaczą sobie do gardła.
Pierwsza scena ma świetny ton, jak liście podrygują na wietrze, a Gunji Masuo (Tsuruta Kôji), były szef gangu yakuzy, dumnie wychodzi z więzienia, na którego widok cieszą się dwaj panowie w szykownych garniturach. Dziesięć lat za kratami, czyli o dziesięć lat za dużo - wiele się zmieniło. Dawne terytoria zostały przejęte przez konkurencję. Gunji w prześwitujących, czarnych okularach, których nie zdejmuje - postanawia działać niezwłocznie, aby jego reputacja nie ucierpiała po wyjściu z zamkniętej twierdzy policyjnej. Okazuje się, że dawna grupa znajomych z kartoteką kryminalną zmieniła priorytety. Jedni przeszli na salony kuchenne, gdzie gotują ramen (niemal rozgrzeszenie z grzesznej przeszłości), a Tokio już dawno przestało być miastem kodeksu bushido. Współczesna Japonia zamieniła się w pole bitwy, a bractwa z mafijnymi koneksjami mają władzę nad wybranymi dzielnicami. To wstęp do krwiożerczej wojny bez szczęśliwego zakończenia.
Trudno nie przeoczyć, jakim kozakiem jest Gunji - jego niewzruszona mina, niewymuszona elegancja, spokój w wypowiedzi oraz trzeźwe myślenie w sytuacjach kryzysowych. Zbiera resztę załogi, która pozostała wierna jego przywództwu, i ze świtą przenosi się do biednej prefektury Okinawa, gdzie postanawia zbudować własne imperium mając decydujący wpływ na biznesy w dokach budowlanych. Choć opis przypomina płytkie filmy sensacyjne - jest lepszy niż udawane przeboje amerykańskie, które myślą, że szczytem przemocy jest komiksowa sieczka. Twarde negocjacje w siedzibach przestępczych klanów rozgrywają się w medytacyjnym kulcie - kamera jest nienaruszona, neutralna i nigdy nie sprawia, że chce skupiać się na gwałtownych emocjach, ale gdy wychodzimy na rozgrzany beton, albo dochodzi do rasowej sprzeczki, ponieważ Okinawa nadal jest pod okupacją Stanów Zjednoczonych - montaż wrzuca piąty bieg oraz powoduje zamieszanie pośrodku zdradzieckiej strzelaniny, gdzie trupów przybywa, a liczba przyjaciół maleje.
Autor rozumie zależności, jak budować napięcie, kiedy jest rozmowa - jego stonowana maniera przybiera na sile. Kamera jest nieruchoma, a samurajowie na klęczkach dyskutują na poważne tematy. Kiedy nie ma racjonalnej, dyplomatycznej przemowy dochodzi do gwałtu stylistycznego. Kamera podkręca niezdrowe relacje między nacjonalistycznymi gangami, które dbają o swój biznes, co to nie pragną, żeby ktoś przejął ich prawomocnictwo. To daje solidnego kopa, jak sceny skaczą w szale nienawiści, gdy kogoś poniesie gwałtowna przemoc.
Na pokręconej wyspie Okinawa dochodzi do spięcia międzynarodowego, gdzie chińska opera przygrywa utwory, jak kobiety grają obcojęzyczne piosenki, co nie podoba się lokalnym gangsterom z mankietami do spodni. To dynamiczny, wybuchowy portret niespokojnych czasów, jak Japonia rywalizowała z obcymi kulturami, aby pozbyć się okupantów i szkodników narodowych. Gunji przemierza nowy świat, żeby odnaleźć byłą kochankę, zamiast tego spotyka kobietę, co przypomina o dawnych, sercowych podbojach. Podobnie, jak w wielu innych filmach Fukasaku dokręca do gangsterskiej sagi miłosny aspekt, który robi za tło opowieści. W przeciwieństwie do jego wcześniejszego aktu ,,Japan's Violent Gangs-Boss'' (1969), gdzie bohater stanowił źródło honoru yakuzy w podgatunku jitsuroku eiga, to w ,,Sympathy for the Underdog'' przechodzi od statecznego przejmowania władzy w kocioł nieustannej, niekończącej się przemocy, gdzie montaż dopełnia szaleństwo tnąc cięcia na potęgę. Autor wyraża poprzez czarno-białe zdjęcia wspomnienia z przeszłości, a terror prezentuje, jak w szokującym reportażu telewizyjnym.
To sprawia, że bywa chaotyczny, choć jest to chaos kontrolowany, co celowo przedstawia napięcia rasowe, gdzie klany yakuzy wzajemnie popełniają zbrodnię na sumieniu - chcąc pozbyć się konkurentów stają się monopolistami na rynku. Japonia do dzisiaj zmaga się z bôryoku-dan (z syndykatem yakuzy), ale z marnym skutkiem, dlatego warto rozpatrywać kino gangsterskie poważniej, niż sugerują to amerykańscy twórcy, którzy uwierzyli w komiksową przemoc. W tych grupach mafijnych czai się koleżeństwo, choć to iluzja wolności, skoro jesteś członkiem zmanipulowanego gangu przestępczego. Siedzisz w wygodnych, ciemnych mercedesach, popijając sake do przystawki, ale istnieje ogromne ryzyko, że pochowają cię w czarnym worku szybciej, niż myślisz. Reżyser przedstawia tę szajkę jako pozorne towarzystwo do wspólnej gry, gdzie wierzy się w mentorów oraz liderów, ale podczas strzelaniny jesteś narażony na gorzką śmierć, a podejrzane klany mogą cię uprowadzić i doprowadzić do zeznania. W jego twórczości nigdy nie brakowało humoru, ale w ,,Sympathy for the Underdog'' próżno dopatrywać się wiary w poprawę losu, albo że przynależenie do organizacji przestępczej uchroni cię od trudów codzienności. Nasz niewzruszony Gunji bywa pasywny, niezdecydowany, jak jego szemrane działania. Niekiedy nie potrafi podjąć ostatecznej decyzji, więc ukojenia szuka w kobiecym ciele.
Starzejący się gangster, który stracił dziesięć lat w więzieniu, powraca i nie rozumie świata. Jest ostatnim bastionem dawnej potęgi yakuzy, która zrzeszała honorowych wojowników. Jego czas przeminął, jak szlachetność organizacji przestępczych. Mimo że to film klasy B, z zabawnymi dialogami, licznymi pościgami oraz wystrzałami z pistoletów - Kinji udowadnia, że mamy niewielki wpływ na globalne zmiany. Nic dziwnego, że jego filmy stanowiły inspirację - sam Quentin Tarantino wykazuje swój hołd w przesadnym ,,Kill Bill'u'', który nie ma grama powagi, ani sensu japońskiego twórcy. Tarantino ogołaca powagę tamtych lat robiąc śmieszny filmik z krwawą łaźnią na ekranie. To różnica, która przemawia na korzyść niedocenianego mistrza japońskiej szkoły filmowej.
Japonia, 1971, 93'
Reż. Kinji Fukasaku, Sce. Kinji Fukasaku, Fumio Konami, Hiro Matsuda, Zdj. Hanjirô Nakazawa, Muz. Takeo Yamashita, prod. Toei Company, wyst.: Tsuruta Kôji, Akiko Kudô, Harumi Sone, Kenji Imai, Hideo Murota, Asao Uchida
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz