W tej kostiumowej ekstrawagancji, gdzie romans przybiera szaty martwego, postrzelonego szczura; Hollywood zapędził się w ślepy zaułek. Chcąc przywrócić blask screwball comedy, jakże popularnych w latach 40. czy 50. ubiegłego stulecia. Tyle tylko, że autorzy nie zauważyli ważnej kwestii, aby nakreślić wiarygodny romans na ekranie potrzebujesz czegoś więcej niż retro zabawek i popularnych, bogatych, statycznych aktorów, którzy nie mają energii, aby przepełnić widownię zaraźliwym humorem. Jego schludny, telewizyjny charakter przyprawia o palpitację serca widza, który widział masę klasycznych komedii romantycznych, które miały powab, moc i osobowość. Przypomnijmy sobie ,,Drapieżne maleństwo'' z 1938 r., gdzie Hepburn opiekowała się lampartem, pamiętacie ,,Ich noce'', gdzie Clark Gable udawał królika Bugsa, i było to zniewalająco radosne? Tymczasem autorzy ,,Zabierz mnie na księżyc'', to asekuranci, którzy nie potrafią niczego błyskotliwego wyświetlić.
To korporacyjny romans, bez duszy i szacunku dla dawnej miłości, która trzaskała iskrami, jak w romantycznych balladach francuskiego filmowcy Jacquesa Demy, w fantazyjnych dekoracjach o tytule ,,Księżniczka w oślej skórze''. W opowieści, gdzie powinno buchać namiętnością, wzajemnym przyciąganiem, kogo przyjmujemy na plan pierwszy? Nerda oraz pracownika z NASA (granego przez niezbyt utalentowanego Channinga Tatum, bo to nie jest aktor, lecz celebryta), oraz seksowną Kelly o twarzy Johansson, która gra kokieteryjną seks-bombę, dla miłośników gorących lat 60., tuż przed wyzwoleniem relacji partnerskich na paryskim wiecu. Kelly w stylu ,,Mad Men'' - niemal z seksistowskimi uwagami do mężczyzn - reklamuje sportowe samochody w pokoju pełnym mężczyzn, by kolejno dostać jakąś szemraną propozycję od jakiegoś pana-widmo w barze, aby propagować, jacy to Amerykanie są wielkim narodem, dlatego muszą sztucznie biegać za atencją reszty świata.
Od samego początku osadzony jest w realnym świecie wyścigu kosmicznego lat 60., wykorzystując archiwalne materiały filmowe, aby umiejscowić Stany Zjednoczone pod koniec dekady. W 1961 roku Jurij Gagarin ze Związku Radzieckiego został pierwszym człowiekiem, który zostawił ślad na kosmicznej satelicie, a zazdrośni, chciwi Amerykanie chcieli powtórzyć sukces, więc posłali własnych kowbojów w przestrzeń, aby butnie zaznaczyć, iż nie są gorsi od granicy wschodniej. Co doprowadziło do tego, co oczywiste, dla rządu amerykańskiego nie jest na rękę, że pogłębili kryzys ekonomiczny we własnym kraju, bo chcieli ścigać się w wyścigu technologicznym, udowadniając kto ma większe cohones. Woleli inwestować w drogie rakiety, niż pomagać ubogim czy wyjaśnić sprawę z zamachem na Kennedy'ego w maju 1961 r.Dziś fabryka snów niczego nie potrafi. To martwi artyści z martwymi produktami. Postacie są jednowymiarowe, humor zwietrzały, a całość przyprawia o nieświeżą sałatkę, którą zapomniałeś skonsumować przed wyjściem do pracy. Zatrudnia udawanych aktorów, którzy nie mają podstawowego wykształcenia teatralnego, sztucznie próbuje romantyzować dawne czasy, bo kiedyś Ameryka była wielka (och, czyżby, segregacja rasowa i rządy Nixona na pewno były błogosławieństwem!). Taka sama próba przekupienia widza, że sentymentalizm, to najlepsza droga do wyzwolenia, a prawdziwa komedia romantyczna umiera, bo związki są nieprawdziwe, napędzane sztucznymi ludźmi z syntetycznym sercem i błahostkami w fabule, które nie potrafią podtrzymać filarów, które zapadają się pod własnym ciężarem.
USA, Wielka Brytania, 2024, 132'
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz