środa, 3 lipca 2024

Gliniarz z Beverly Hills: Axel F

 


Jest coś niepokojącego w obecnym trendzie, gdzie twórcy szastają starymi markami, by przywrócić je na nowo, jak narzeczoną Frankensteina. Spójrzmy na ostatnie premiery: prequel ,,Cichego miejsca'', wznowienie ,,Bad Boys'', reboot ,,Planety małp'', powrót na pustynne terytorium w ,,Mad Max'' czy chęć przywrócenia do łask ,,Garfielda'', który został zmieszany z błotem przez fanów rudego kota. Do tej kampanii przyłącza się czwarta część o gliniarzu z kolorowego, słonecznego Beverly Hills. Równie mieniąca się patyną, jak Netflixowa dystrybucja. Cichutko szepcze, że należy do epoki starego kina, gdy Eddie Murphy był na topie, ale niektórzy zapominają, iż czas nie stoi w miejscu, i to co działało kilkanaście lat wstecz - nie działa współcześnie. 

To próba odzyskania blasku na ekranie, choć Eddie Murphy wygląda bosko, jakby zupełnie się nie zestarzał, a jego twarz dumnie symbolizuje amerykański sen, to produkcja staje się potworną, leniwą hucpą, w której scenariusz gra na pękniętym akordeonie, nuci znane przeboje z lat 80., jak utwór ,,The Heat is On'' - wzbudzając fałszywy wdzięk, że odtwarza dawną epokę z klasą marki samochodowej Lamborghini. Powrót szajbniętego, nerwowego policjanta z Detroit jest ikoniczny dla mojego pokolenia, gdyż wychowywaliśmy się na analogowej telewizji, a na strychu do dzisiaj leżą pudła z kasetami wideo (tak, mam kopię ,,Gliniarza z Beverly Hills'' na kasecie wideo, i dodam, oryginalną). Nie jestem przesadnie sentymentalny, i nigdy nie byłem fanem marki, więc podszedłem do najnowszej odsłony w sposób pragmatyczny, to znaczy zajrzę i wyłożę wniosek, co zostało z dawnych lat. A zostało nie wiele - siarczysty dowcip, którym operował Axel, czyli główny bohater serii, nie mógł zostać powtórzony, bo dzisiejsze czasy są bezpieczne, i tam gdzie pojawia się słówko ,,nigga'' (czarnuch) jest obecnie uznawane jako coś szokującego, co było nie do pomyślenia w latach 80. ubiegłego stulecia, stąd dziwna, udawana maniera w czwartej części, aby robić z tego bezmyślny dowcip, który nie bawi, bo XXI wiek nie toleruje nieszablonowych rozwiązań. 

Fabuła doklejona do brutalnej destrukcji otoczenia. Otóż Jane, czyli córeczka Axela przebywa w kalifornijskim Beverly Hills, której grożą kryminaliści, a ona ma za zadanie zniszczyć dowody przeciwko oskarżonemu w sądzie. Stąd wynika pewnego rodzaju konspiracja, gdyż pewien kapitan w policyjnym biurze o imieniu Grant jest zamieszany w kartelowy układ. Kevin Bacon jako komisowy złoczyńca, jest niczym Two Face z uniwersum Batmana - udaje dobrego glinę, ale to szumowina z podejrzanymi, szemranymi interesami. Podobnie, jak policjanci z Miami w serii ,,Bad Boys'' mamy do czynienia ze służbami społecznymi, którzy podchodzą do emerytury, jak szkolni luzacy. Axel ze swoim partnerem zawodowym podchodzi do zawodu protekcjonalnie, nieostrożnie oraz niedojrzale. Już w pierwszych scenach Axel rozrabia, jak nastoletni łobuz, gdyż pługiem demoluje samochody, rozbija dzielnice i powoduje szkody w setkach dolarów (ciekawe, kto za to zapłaci, jak nie państwowy departament policji?). Rzecz jasna, to zawsze była seria z przymrużeniem oka, gdyż Axel jest postacią autoironiczną, ba, w czwartej części bezczelnie śmieje się do kamery, jakby wiedział, że pozuje dla widzów, którzy czekali na jego powrót od lat 80. czy lat 90. (część trzecia wyszła w 1994 r.)!

Problemem tej historii jest sama wymiana pokoleniowa, gdyż Jane nie ma osobowości - to kanoniczna prawniczka, która wiedzie dostatnie życie bez wrażeń, jest singielką, sztywną, zaprogramowaną kukłą systemową urzędów państwowych. Pojawiający się Serge, jako ukłon w stronę fanów, to stereotypowy gej z kawałów - znacie ten przypadek, kiedy chłopak ubiera się w różowym wdzianku, zachowuje zniewieściale, jak rozpieszczona panienka, ma tendencje narcystyczne, bo przegląda się w lustrze i gada w taki sposób, jakby dopiero co wylądował na Ziemi, bo przebywał na wakacjach w Neptunie. Mimo że Eddie wygląda, jakby czas nie miał wpływu na jego ciało, to czuć, że jest spełnionym, bogatym komikiem. Już nie musi błyszczeć dowcipnymi uwagami, choć jedna scena sytuacyjna z telefonem sprawiła, że śmiałem się w niebogłosy. Jakaż to ujma, kiedy tworzysz komedię kumpelską, a przez połowę seansu dostajesz chaos scenariuszowy, wrzucając losowe kawałki muzyczne z przeszłości, gdzie robisz raban w centrum miasta Los Angeles, serwując przewidywalne zwroty akcji oraz podrzucając złoczyńców z Marvela.



To duże zaniedbanie oraz grzech, gdzie seria, zamiast grzać silniki, i dorzucać niegrzeczne linijki z one-linerami, dostarcza płytki fanserwis, czerstwe dowcipy i miałką akcję - z obowiązkowym trupem spadającym ze schodów. Poza tym, że Axel staje się oddanym tatusiem, który musi w końcu nauczyć się przyjmować odpowiedzialność rodzicielską za swoją 32-letnią córkę, to najnowszy ,,Gliniarz z Beverly Hills'' ginie w powodzi nieudanego twistu z kartelem narkotykowym, a scenariusz improwizuje, bo nie ma na siebie pomysłu. Niestety czuć, że Axel nie należy do tego pokolenia, to bystra bestia z lat 80., któremu odebrano radość z bycia niepoprawnym chamem. XXI wiek nie rozumie bohaterów naszych dziadków, ojców czy słodkiego dzieciństwa. Raczej stosuje perfidny marketing, aby przypodobać się starszym fanom kinematografii, którzy tęsknią za idolami kina policyjnego czy kina akcji. To nie tak, że idealizujemy przeszłość, po prostu rzeczywistość okazała się próżna, stępiona, płytka, pozbawiona ducha i własnej organicznej siły. 

Czwarty odcinek z serii długimi fragmentami męczy przegadanymi zwrotkami, oferując watę cukrową, zamiast tłustego bekonu dla barczystych mężczyzn. Unika mocnych tekstów, żeby nikogo nie obrazić, co jest poniżające dla Axela, który na ekranie szczerzy się, jakby płacili aktorowi za jego nieskazitelne uzębienie, niż za kąśliwy język i charyzmę ukształtowanego komika. Dominuje beztroska akcja kosztem relacji interpersonalnych, gdzie armageddon zdarzeń prowadzi do strzelaniny ze starzejącymi się bohaterami, którzy już dawno powinni przejść na emeryturę, a nie wymachiwać bronią palną, jak niedorostki. Axel wygląda, jakby nie pasował do zastanej rzeczywistości nowego świata, a jego błyskotliwość nie rezonuje z otoczeniem, niczym naukowiec, co trafił do wehikułu czasu, jak postać z literatury debiutującego H.G. Wellsa. Wizualnie również nie porywa: dominuje szarość, choć to rozpustny Beverly Hills, z bogatej dzielnicy w Kalifornii, jest nad wyraz mało fotogeniczny oraz kiepsko rozsławiony światłem reflektorów. Widać, że to telewizyjna produkcja, o której szybko zapomnę. 

USA, 2024, 117'

Reż. Mark Molloy, Sce. Kevin Etten, Tom Gormican, Will Beall, Zdj. Eduard Grau, Muz. Lorne Balfe, prod.
 Don Simpson/Jerry Bruckheimer Films/Eddie Murphy Productions, wyst.: Eddie Murphy, Joseph Gordon-Levitt, Taylour Paige, Kevin Bacon, John Ashton



0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz