wtorek, 13 lutego 2024

Recenzja przedpremierowa: Pewnego dnia powiemy sobie wszystko


 Obawiam się, że mam trzeciego (jak nie czwartego) kandydata do niechlubnej listy, czyli do najgorszych produkcji, jakie oglądałem w ostatnich miesiącach. Posiada wszystkie wady, które w dzisiejszych filmach obnażają pustkę autorów i ich słabość nie rozumienia kinematografii. Nie będę wściekły, ale nie będę także wyrozumiały. Drażni mnie trend w kinie, gdzie autorzy próbują poruszać się sentymentalnie po wsi, chcąc wzbudzić uczucia w widzu, a jednocześnie besztać go za delikatne serduszko. Twórca, jakby naoglądał się kiepskich pornosów i postanowił przenieść obrzydliwy film anty-romantyczny, który w porównaniu do ostatnio opisywanego ,,Opadające liście'' wygląda jak niepoważny zapis studenta ze szkoły filmowej, który myśli, że wie, jak robić dobre kino. Nie będę spisywał wszystkich wad na bieżąco, ale będzie to bezlitosne podsumowanie tego anty-dzieła.

Akcja opowieści ma miejsce tuż przed ostatnimi dniami NRD w latach 90. ubiegłego wieku. Centralną postacią jest Marie - śliczna dziewuszka czytająca poważne książki (cytuje ,,Braci Karamazov'' z powieści Dostojewskiego), dziewiętnastoletnia wyzwolona blondynka, która mieszka na farmie z obiecującym chłopakiem, co marzy o studiach artystycznych, ponieważ interesuje się fotografią. Tymczasem w sąsiedzkim osiedlu pojawia się starszy pan o imieniu Henner. Podejrzany na pierwszy rzut oka. Mamy okazałą wieś w Turyngii, gdzie gospodarze wiodą spokojny żywot z dala od harmidru gigantycznych miast. Marie jest poukładaną dziewczynę, ale przedwcześnie ulega zgorszeniu. Wybiera się z chłopakiem do Monachium, bo młodzieniec chce kupić nowy aparat i uwieczniać momenty w swoim albumie artystycznym. Byłoby miło, gdyby romantyzm dwojga postaci nie został podarty przez osobę trzecią, gdyż Marie zostanie przesiąknięta zdradą od stóp do głów.

Poznaje się z Hennerem, a ich makabryczny romans, to toksyczny, roznegliżowany rozkład Niemiec. Autor nadużywa scen z rozbieranymi aktorami prowadząc do nieprzyjemnych wniosków, jak brak rozwijania fabuły kosztem obsceniczności. Marie gźdźi się wszędzie, jak nie z chłopakiem, to z sąsiadem, z którym ma najbardziej toksyczny romans od czasów premiery ,,Tamte dni, tamte noce''. To paskudne twory, które nie mają nic do powiedzenia, jak kapryśnie znęcać się nad taśmą filmową, która musi znosić nic nie wnoszące sceny seksu o zabarwieniu perwersyjnym. Zmontowane nieudolnie, bez żadnej chemii oraz namiętności erotycznych pokazów od Bernardo Bertolucciego. Pocztówkowa stylizacja na modne ,,sentymentalizowanie'' dawnych czasów, to jawna niemoc wobec autentyczności głośnej powieści o emancypacji spod pióra Danieli Krien, na bazie której powstaje ów kameralny, niepożądany film. Dodatkowo postacie z książki zostały wyprute przez markotną scenarzystkę, która nie rozumie literatury, na którą się powołuje! 

To dwugodzinna opera mydlana, gdzie wątki polityczne zostały sprowadzone do paru zdań, bo przecież ważniejsze jest obserwowanie, jak trójkąt miłosny płonie w oczach zgryzoty. Zapowiadane zmiany w Republice Niemiec to jawne oszustwo na poczet niespełnionych kobiet, które chcą być niezależne, ale nie wiedzą jak, więc co robią? Uprawiają niezręczny, męczenny seks do kamery, który wygląda jak parodia stosunków płciowych. Jego obrzydliwość jest podwójna, bo filtr zastosowany na potrzeby projektu kontrastuje z wykastrowaną adaptacją. Nie prezentuje żadnej wartości oryginału. Diaboliczny Henner z powieści został przedstawiony jako pan maruda z wiecznie ponurą miną, Marie zamiast niezależnej piękności prędzej przypomina niezdecydowaną kobietę, która plącze się po ekranie i daje się porwać w łapy tyrana, który lubi masochistyczne zagrywki - nie dziwię się, że podczas stosunku z atrakcyjną panią uwielbia cierpieć, zamiast oddać się przyjemnościom rozpalonego ciała. Taki to film - nieprzyjemny, rozdarty, wypełniony nic nie wnoszącymi epizodami przy stole, które idealnie nakreślają jego strukturę przaśnej telenoweli z Brazylii. 


Gorące lato oddaje powiew sukienek, pot, oraz kufel piwa w okolicznej karczmie. Mamy drobny motyw o bezrobociu matki, czy ojcu wpłacającym kaucję za młodszą kobietę, gdzie Marie nie jest traktowana poważnie przez osoby ze starszego pokolenia. Niekochany Johannes (czyli wymieniony wcześniej potencjalny fotograf) jest nijaki w dalszej fazie scenariusza, i niejako pozostaje wykluczony z trójkąta miłosnego, który miał podbijać emocje dramatu. Podczas gdy wątki poboczne dotyczące relacji matki z córką (z Marie) czy walki o władzę na rodzinnej farmie rozpływają się w przeładowanym, fałszywym melodramacie w toksycznej atmosferze. Wątki drugorzędne wybuchają w trakcie seansu, i pozostają porzucone, jak kundel, którego nikt nie chce. Jego rozedrganie jest jak spłycony oddech palacza, bo walcuje ważne tematy do suchych informacji, które nie zostają w żaden sposób rozgałęzione.

Samo pastwienie się nad tą abominacją jest degradujące, bo pamiętam złote czasy niemieckiej kinematografii: Rainer Fassbinder, Wim Wenders (który wciąż szykuje nowe filmy), Alexandra Kluge, Werner Herzog - długo by wymieniać. Ale nie - lepiej niszczyć własne dziedzictwo kulturowe bezmyślnym filmem, który nie ma nic wspólnego ze sztuką filmową! Pozerski feminizm wypływający na wierzch, to oszustwo na skalę globalną. Gdzie Marie jest jak bezwolna owieczka, która błądzi bez pasterza, więc na ekranie gra przygaszoną niewiastę, która nie ma nic lepszego do roboty, jak uprawianie beznamiętnego seksu - no, ludzie, no - jak można pokazywać seks bez energii, to nie mieści się w głowie! Autor pokazuje wszystko - od scen przy stole, po implikacje historyczne, polityczne insynuacje, w jednym, monotonnym rytmie z programu telewizyjnego. Nigdy nie zmienia atmosfery - zawsze jest sucho, niesmacznie i płytko, jak można kręcić adaptację filmową, która gwałci pierwowzór? Ilość błędów popełniona w tym kiczowatym stylu, co prosi się o plaskacza w twarz przekracza nominalną dawkę. Wiem, że brzmi, to jak anty-recenzja, ale cokolwiek dobrego mam do powiedzenia na temat tej produkcji zostaje zastąpione goryczą niepowodzeń twórcy. 

Nic nie pracuje na to, aby pochwalić wykonawców. Wszystko leży - scenariusz, dialogi, powierzchowność tematyczna, wymieniać dalej? Myślę, że nie warto, więc spróbuję skupić się na mini-zaletach. Marlene Burow jako Marie sprawdza się miło, bo ma słodką twarzyczkę, ale scenariusz nigdy nie pozwala jej rozbłysnąć. Robi długie spojrzenia wprzód, które mogłyby podsumować moje odczucia w stosunku do tego okropnego, syntetycznego programu, którego wstyd oglądać wśród znajomych. Wpatruję się w obraz i widzę pustkę, tak głęboką i tak dalece wysublimowaną, że jest mi autentycznie niedobrze na sumieniu, że w XXI wieku tworzy się filmy, które proszą się o karę pozbawienia wolności. Nadużywanie nagości dla samego celu, aby rozbierać aktorów, to już szczyt hipokryzji filmowej. Jeśli ktoś uwielbia zadawać sobie ból w trakcie oglądania, to włączcie ,,Pewnego dnia powiemy sobie wszystko'' - wyleczy was z masochizmu. Gwarantuję! Na koniec dodam, że wewnętrzne dialogi, które pięknie wypływały w książce - w obrazie nie ma ani jednej sceny z użyciem introspektywy. Co za upokorzenie materiału źródłowego! 

Niemcy, 2023, 129'

Reż. Emily Atef, Sce. Emily Atef, Daniela Krien, Zdj. Armin Dierolf, Muz. Christoph Kaizer, Julian Maas, prod. MDR/SWR/RBB, wyst.: Marlene Burow, Felix Kramer, Cedric Eich, Florian Panzner, Silke Bodenbender


0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz