środa, 16 października 2024

Wybraniec - Atak na Trumpa?

 


To pewnego rodzaju fikcja historyczna osadzona w bałaganie mitycznej Ameryki, która zwycięża w kłamliwych deklamacjach. To raczej tania satyra z programu telewizyjnego Saturday Night Live, niż dogłębne studium, dlaczego pazerni, chciwi ludzie zyskują stołki u władzy. Atakując bezpardonowo w kampanię polityczną biznesmena. Coby nie mówić o nawiedzonym Trumpie, który prowadzi agresywną narrację w mediach - jego przenikliwość zdarzeń wystarcza, aby zażądać tłumem. Prawicowy tyran, mimo że sam nie jestem jego wyznawcą - z początku na ekranie jawi się jako idealista, który zadaje dobre pytania w kierunku widza. Jest dociekliwy, lustrując społeczeństwo głębszymi namysłami. Problem pojawia się wówczas, gdy operujesz sławnymi ikonami nie wpuszczając do środka politycznych pertraktacji. ,,Wybraniec'', i tu jestem zawiedziony - jest apolitycznym środkiem bez ciężaru. Unika odważnych dyskusji, bo woli taniochę gatunkową, oraz mechaniczne rozmowy przy stole.

Operujemy w latach 70. i 80., kiedy Donald (rewelacyjny Sebastian Stan) wyglądał młodo, choć jego tusza przybierała na wadze, a jego blond chłopięcy urok nie uległ rozpaczy oraz degrengolady sumienia. Dopóki nie poznaje Roy Cohna (Jeremy Strong), na jednym z prywatnych klubów, wydaje się poukładanym młodzieńcem z witalnością analityka społecznego. Później głos mentora, prawnika o bezwzględnej manierze, z zimnymi oczami pochłonie Trumpa w otchłań cynicznej gry, gdzie otrzymanie korzyści za zlecenie okaże się ważniejsze od lojalności. To męski, zamknięty świat, który zostanie wypruty przez toksyczne wzmacniacze, jak narkotyki na domówce, oraz nasilające się bóle czy napad na czyste konto w kartotece. Sama próba, aby autor opowiadał o kontrowersyjnym, nabzdyczonym republikaninie może wywoływać burzę w wyborcach komitetowych. Gdyż nie przedstawia Donalda Trumpa w korzystnym świetle, wyciągając brudy z szafy, gdy jego pierwsza żona oskarżyła go o gwałt (później wycofała się z oskarżeń, ale smród pozostał po aferze medialnej). 

W latach siedemdziesiątych Donald był wiceprezesem firmy deweloperskiej swojego ojca, a jego wielkie marzenia były nieustannie niweczone albo przez apodyktycznego ojca, albo przez system, w którym nie było miejsca na wizję. Urodził się w zamożnej rodzinie z Nowego Jorku, ale własnymi siłami, inwestując w nieruchomości na Manhattanie, musiał zasłużyć na własne nazwisko. Cohn był wcześniej adwokatem niesławnego senatora Josepha McCarthy'ego (tak, ten od polowania na komunistów) i był głównym oskarżycielem w procesie o szpiegostwo Juliusa i Ethel Rosenbergów - jego stalowe przemowy o tym, aby wszystkiemu zaprzeczać, to dobry sprzedawca współczesnych nihilistów, którzy niczemu nie wierzą, a jedynym sukcesem w ich życiu, to zawodowy poker przy stole z politykami. Dzisiejsze umysłowe getto lewicowych sympatyków nienawidzi Trumpa za radykalne posunięcia na planszy geopolitycznych rozruchów, a ,,Wybraniec'', to strzał we wrogów republikanina, który nie bał się odważnych słów, gdy jego ambicja zaprowadziła go na staż prezydencki. 




W filmie, z nieśmiałego, z utlenionymi włosami chłopca wyrasta na niewdzięcznego kapitalistę zrujnowanej Ameryki, która utożsamia siłę z szantażem oraz decydentami bez skrupułów. Donald Trump poddaje się chorobie cywilizacji - z idealisty przeskakuje w ciasny garnitur, aby dzielić i rządzić, nie słuchając nikogo. Stając się samolubnym, aroganckim seksistą, co z lubością łamie zasady w umowach biznesowych. Przeobraża się w niewzruszonego drania, co dla prawicowej publiczności może okazać się płytką sensacją, aby uczynić z bohatera diabła w ludzkiej skórze. W mediach traficie na niezłych asekurantów. Rzecznik kampanii Trumpa, Steven Cheung, ostro skrytykował ,,Wybrańca'' jako ,,czystą fikcję'' i ingerencję hollywoodzkich elit w wybory tuż przed listopadem. To niezły zamach populistów, którzy boją się spojrzeć w lustro, bo przecież Trump nigdy nie był czysty ani jako obywatel, ani mąż. Gorzej, kiedy film jest ukierunkowany w prymitywnej narracji, bo w drugiej połowie seansu widzisz szkielet bez kręgosłupa. Donald okazuje się bezdusznym satrapą, jakby nienawidził świata za to, że wszyscy wokół są zwykli, jak przeciętna masa wybierająca swoich wyborców. 

Donald Trump kroczy ku przepaści chcąc zaimponować światu swoimi zagrywkami rozbawionego cynika. Puszczając lejce w niepamięć, aby zapomnieć, że inni mogą czuć się poszkodowani. Mimo to - produkcja nie dodaje nic od siebie. Opowiada biografię, na zasadzie, to pokażę, a tego nie. Najsmutniejszą postacią w filmie okazuje się jeden z braci państwa Trump, bo jako jedyny nie uległ pokusom pieniądza, aby stać się zatwardziałym kapitalistą bez pokuty. Gdy reszta nie znosi sprzeciwu społeczeństwa - Freddy Trump zostaje uznany za wstydliwy przypadek, bo nie chce wzmacniać kapitału w biznesie rodzinnym. Będąc zwykłym pilotem komercyjnych linii lotniczych. Sama postać szemranego prawnika także jest niepokojąca. Tym bardziej, że oferuje Trumpowi wyjście z delikatnej sprawy na sali rozpraw szantażując żonatego sędziego zdjęciami, na których uprawia seks z chłopcami. Film, notorycznie, wyrzuca z siebie obrzydliwą twarz bogatych ludzi, którzy nie liczą się z odmowami. 

Roy Cohn od pierwszego spojrzenia sprawiający wrażenie ukrytego geja, choć wystarczy poczytać drobne dokumenty, żeby wiedzieć, że zmarł na AIDS w 1986 r., to przypadek kliniczny, który zaraża młodego idealistę brudną techniką zastraszania, aby zaznać smaku zwycięstwa w kreowaniu rogatego chwalipięty. Czy to prowokacja? Nie sądzę. Film uważam za wyjątkowo bezpieczny, skoro nie porusza żadnych istotnych elementów politycznych, nie atakuje wyborców, ani lewicowej, przekupnej agendy. Nie wyśmiewa się z Ruperta Murdocha, co ujawnia się w kadrze. Trwa w spłaszczeniu społecznej nagonki na prawicowców, czy na partię republikańską, którzy wolą tworzyć własny, nieskrępowany raj, niż trwać na niegościnnym terytorium dla miernych oportunistów bez własnego gustu sądowniczego. Jak Richard Nixon po aferze w Watergate nie dopuszczał myśli, że jest oszustem, to Trump w filmie idzie podobną drogą - zaprzecza każdej krytyce, bo jest skrajnym egotykiem. 

Donald Trump zaczyna się zachowywać jak błazen, lub wyglądać jak przerysowany Jordan Belfort z ,,Wilka z Wall Street''. Hedonistyczni mężczyźni przeżywający orgazm na widok pieniędzy, gdzie ludzkie serca zgniły od żółci. Prawicowi szarlatani, którzy uważają, że robią porządek w Ameryce - ich miłość do ojczyzny jest wyolbrzymiona, a traktaty antykomunistyczne udowadniają, że Roy Cohn to hipokryta, skoro wyznaje biznes komunistyczny, gdzie mafia rządzi w regionach, a ty urządzasz polowanie na klientów, przekupujesz świadków, a pieniądz staje się bogiem w instytucjach prawnych. Wyższe sfery, to wysyp patologii, a Donald znalazł własną niszę. Wystarczyła chorobliwa ambicja, pożądanie wielkości i traktowanie tłuszczy jak smakoszy bez kubków smakowych, którzy nie mają żadnego zdania, co boją się przyznać, że demokracja to system dla słabych ludzi, dla leni z pilotem w ręku, aby posłuchać swoich idoli na wiecach w kampanii promocyjnej. Cohn to śmieszny homofob, który otwarcie przyznaje, że woli męskie ramiona od kobiecego łona. Zafajdany prostak, który prowadzi swoją niebezpieczną grę, zarażając Trumpa śmiercionośną dawką amerykańskiego snu powstałego na banknotach. To, w jakimś sensie, jeszcze jedna próba pokazania, że Stany Zjednoczone to walka klas i polityczny szum bez odpowiedzi. 


Kanada, Dania, Irlandia, 2024, 122'


Reż. Ali Abbasi
, Sce. Gabriel Sherman, Zdj. Kasper Tuxen, Muz. Martin Dirkov, David Holmes, Brian Irvine, prod. Gidden Media, Rocket Science, Head Gear Films, wyst.: Sebastian Stan, Jeremy Strong, Maria Bakalova, Ian D. Clark, Bruce Beaton



0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz