poniedziałek, 6 marca 2023

Kącik literacki: Jestem legendą



 Krótka przerwa na literaturę. Czytam, bo to zajmujące zajęcie, które sprawia przyjemność. Na tapetę dosyć znany tytuł fantastyczny. Richard Matheson, jak wskazuje tylna okładka - przyczynił się do tego, iż zrewolucjonizował horror, ponieważ pisarze byli skłonni pisać o kosmicznych utrapieniach, o zagrożeniach z kosmosu, a on miał czelność zejść na ziemię ukazując miejską dzicz pomieszaną ze zwątpieniem na lepsze jutro. Jakby się zastanowić, to wielu autorów miało skłonności do robali, obcych z dzikich planet i mieszania swoich lęków do karykaturalnych kształtów. 

Przez co wiele pracy pisarskich odrzucam nieco z automatu, bo to krępujące, kiedy czytam o najeźdźcach z drugiego krańca wszechświata po raz dziesiąty z rzędu - cholipka, ulubieni bohaterzy z dzieciństwa z ,,Dragon Ball'' (Smocza kula) także walczyli z potężnymi wojownikami z odległej galaktyki. Jest to wizja nieco przebrzmiała oraz lekko wadliwa przez mrukliwą przewidywalność. Dlaczego zawsze muszą być jakieś pojedynki międzygwiezdne? Co to - space opera czy Sci-Fi najniższych lotów? Mniejsza o to, bo takie pozycje czytam dla rozrywki bez zabawiania się w psychoanalityka. 

Wróćmy do Mathesona. Proponuje inną analitykę zagrożenia. Oto on. Robert Neville. Zamknięty we własnym mieszkaniu, jedyny ocalały, który został otoczony przez wampiry, które starannie pragną, by dołączył do ich marnego ,,klanu'', współżyjąc z nieumarłymi. Człowiek z własnym warsztatem, który słucha muzyki na adapterze, popija whisky ze szklanki, co ochoczo rozbija o ścianę po głębszej degustacji. Regularnie sprawdza generator, aby napędzać źródło energii, by mieć dostęp do światła czy ciepłej wody, pali zwłoki martwych wampirów oraz stara się dociec, dlaczego nastała plaga krwiożerczych manipulatorów. Nie do końca wiemy, dlaczego Robert przeżył, a pozostali zostali ,,zatruci'' przez wampiryzm. Autor nie kwapi się wyjaśniać, jak choroba zatoczyła koło - zwyczajnie skupia się na lęku bycia osamotnionym w świecie, gdzie wszystko przestało mieć znaczenie. Przedmieścia wyludnione, chaty puste, za dnia panuje cisza, a w nocy harcują pół-martwi ludzie, którzy zakłócają spokój naszemu Robertowi. Żeby nie słyszeć przeklętych głosów - postara się wyciszyć ściany, żeby nie oszaleć przez krzyki i walenie do drzwi. 

Ma ustalony harmonogram, by za dnia załatwiać sprawy, jak sprawdzenie obluzowanych desek, wbijanie kołków w demony, próbując wszelkich eksperymentów, aby dowiedzieć się, czy jest szansa, żeby wyleczyć biedaków z ich przeklętej natury. Nie jest to, na szczęście, tradycyjne podejście do wampirów, jak w ,,Drakuli'' - krzyże na nich nie działają, nie są żadnymi dżentelmenami z lalusiowatym spojrzeniem. To horda dzikusów, która bezmyślnie czy bez celu krząta się po ulicach w poszukiwaniu żywych, ,,nietkniętych'' osobników. Są napastliwi, niemili, wręcz nieludzcy, bez manier czy inteligencji twórczej. Taka hołota, która robi raban i nie wiele więcej. Naturalnie mamy przebłyski z przeszłości - Robert powraca chwilami do wspomnień, kiedy miał żonę Virginię, której nie udało się uratować, i którą nie chciał spalić, jak nakazano w przekaźnikach radiowych, gdy wybuchła epidemia. Wraz z postępem fabuły wysuwamy teorię, co mogło się zdarzyć. Czy był to wirus, jakieś zakażenie powietrzne czy bakteria, która wziera się w ludzkie komórki doprowadzając ciało do przemiany w wysysacza krwi, jak jakiś Chupacabra? Nasz bohater stopniowo uczy się biologii oraz chemii, jak korzystać z mikroskopu, bo być może tam kryje się klucz do rozwiązania zagadki. Jest to proces fascynujący, by dowiedzieć się, czy nasze przypuszczenia były słuszne.

Autor pięknie rozwija się z kameralnej scenerii w monodramat człowieka, dla którego samotność staje się symbolem wolności. Z początku brakuje mu towarzystwa, więc śmieje się w duchu z własnych dowcipów, które wymyśla na bieżąco, jak przekracza dozwoloną prędkość i krzyczy ,,Policja!'' - zabawne, nieprawdaż?, to miły przerywnik od panującej monotonii naszego protagonisty zamkniętego w czterech ścianach, studiującego nauki, który nadużywa alkoholu, przeklinając wampiry za ich kaprawe mordy. Cofamy się wstecz, by powspominać dawne, poukładane życie małżeńskie, sąsiadów i jaki panował spokój, do czasu aż wszystko pierdykło (mówiąc kolokwialnie). Neville jest szczerą postacią, nie trąci pretensjonalnością, potrafi popełniać głupie rzeczy w przypływie impulsu, lecz zazwyczaj nie traci gruntu pod nogami, racjonalizuje zdarzenia. 

Zdarzają się błędy, ale silnie zakorzeniony instynkt przetrwania sprawia, że jakoś daje radę. W jego położeniu nie jeden popadłby w czarną rozpacz czy rezygnację, tymczasem dzielnie trzyma się rozumu nie popadając w otępiające szaleństwo. Zaczyna przyzwyczajać się do samotnych poranków, posiłków w ciszy i tłumienia popędów do alkoholu, który mąci zaplanowany tydzień. Jest zdeterminowany, aby przetrwać - wiedząc, że nie czeka na niego cudowny ratunek brygady militarystycznej, nagłe wynalezienie leku na panującą chorobę zatruwającą jego miasto. Mimo to zmaga się z koszmarami, ze stratą rodziny, z nocnymi zmorami, oraz przerażającą świadomością, że trwa bezustannie w stanie permanentnej izolacji. Nie chce wyjechać, zostawiać domu, nie zamierza szukać kogokolwiek, by stłumić samotność kojota.

W międzyczasie dowiadujemy się o tajemniczej sekcie, która wierzy, że Bóg zesłał nieumarłych przez osobisty gniew i ukarał ludzi za ich występki czy niegodziwość. Chcą zbudować nowe społeczeństwo na nowych zasadach - likwidując z krwawą rebelią rządy wampirów. Jednakże Robert przywykł do nowego życia, uczestnicząc pośród zwariowanych jegomości - jednak pogodzenie z pustelniczym trybem życia nie oznacza brak empatii dla małych stworzeń. Otrzymujemy wzruszający epizod z psem, którego stara się namówić, aby został jego towarzyszem. Wystawia miskę z mlekiem i kawałkiem mięsa na werandę, by regularnie dokarmiać zwierzę bez pana, a jednocześnie pragnie go pogłaskać, żeby czuć, że ma do kogo się odezwać, że nie stracił resztki odebranego człowieczeństwa. Historia kilkakrotnie zmienia optykę, jak postrzegamy wampiry - z początku jako apatyczne wyrzutki, co rozpleniły się, jak grzyby po deszczu, by ostatecznie dojść do konkluzji, że w sumie nie są niczemu winni. 

Po prostu ludzie zamienili się w chodzące pożeracze, we wyblakłe portrety i karykaturę człowieka ongiś z własnymi imionami, historiami czy rolą w społeczeństwie. Matheson nie robi z tej historii czarno-białej telenoweli. Nie ma złych, ani dobrych. Jedni wierzą w chrześcijańskie przesądy, drudzy, jak Robert - wierzą, że dzięki ludzkiej ciekawości dojdzie do rozwiązania problemu, jak uratować tych, którzy stali się bladymi, pół-umarłymi dziwakami na ulicach, którzy za dnia kryją się w kryptach. To nie jakiś tam horror, który próbuje ci wmówić, po której stronie masz stanąć. Pisarz relacjonuje zdarzenia nie osadzając nikogo o niesłuszny pogląd. Wiarygodnie kreśli portret psychologiczny człowieka, który po stracie ukochanej próbuje ułożyć sobie życie - z dala od społecznych doktryn, przyzwyczajając się do samotności, co czasem doskwiera i budzi reperkusje ze wspomnień. Robert to twardziel, co stopniowo, przez wylane łzy oraz utratę najbliższych, poświęca się radykalnej nauce, która próbuje znaleźć wyjaśnienia na wszelkie dolegliwości. Poniekąd wampiry to temat zastępczy, jakby dodatek do otaczającej nas pustki wokół świata, którego nie potrafimy okiełznąć zmysłami. 

W tej przerażająco smutnej samotni odnajdujemy chwile radości, by z obuchem w potylicę tracić nadzieję na poprawę losu, który zgasł jak papieros zapalany na werandzie. Robert Neville - ten jedyny ocalały we własnym mniemaniu nie przekracza granic, nie szuka na siłę znajomości, dostosowuje się do środowiska i konsekwentnie dąży do akceptacji wszystkich nieszczęść, które uciskają, od których nie może uciec, bo w dzień w dzień musi użerać się z wampirami, szukać wiary, nie w świętych pismach, lecz we własnym przekonaniu, że jest w stanie uratować tych, którzy nie dożyli światła słonecznego oraz ulegli dziwacznej zarazie. Okraszone to prostym, acz przyjemnym piórem Richarda nie popadającego w pułapki pospolitego horroru, jak nagłe olśnienia, z jednoznacznym zakończeniem, bez refleksji i ogłuszającej akcji, która sprawia, że horror topnieje. Mrożąca wizja ostatniego ocalałego to szokujący punkt odniesienia, że największą grozą jest poznanie człowieka z jego ułomnościami do rujnowania życia nie zbadanego przez nikogo rejonu świadomości, potępiając wszystko co inne, zakazane i budzące strach. 

Na zakończenie chciałbym uprzedzić, że nie warto poświęcać minuty ekranizacjom tej lektury. ,,Człowiek Omega'' z 1971 r. okazał się koszmarnym sensacyjniakiem, co nie ma nic wspólnego z oryginałem, poza bohaterem i jego rolą w nowym społeczeństwie. Za to ,,Jestem legendą'' z 2007 r. z jakiegoś powodu jest przez niektórych lubiany, a dla mnie to zwykły gniot ze scjentologicznym aktorem w roli głównej. Co nie potrafi oddać klimatu miejskiej dżumy z oryginału. Pozbawia go najpiękniejszych scen z książki i motywu przewodniego, który czyni, że lektura Mathesona jest poruszająca oraz twardo osadzona w realiach postapokaliptycznych w egzystencjalnej próżni. To samo stało się chociażby z ostatnią ekranizacją ,,Na zachodzie bez zmian'', gdzie autorzy nie potrafią oddać sensu pracy niemieckiego pisarza, gdzie omawiana polityka działań w gabinetach jest na poziomie podrzędnego pudelka, a naturalistyczne sceny poległych żołnierzy kontrastują z brakiem wysiłku oddania ustroju społecznego. Umęczone twarze na tle żenującego komentarza politycznego gryzą się w konwulsyjnych podskokach. Nie ma to jak wycierać sobie gęby klasyką gatunku, i kręcić anty-artystyczne wynaturzenia. Nastała jakaś dziwna moda na zepsucie, i pozbawiania ekranizacji wszelkich jej atutów spisanych przez popularnych literatów. Brawo kinematografio, co za nie wypowiedziany wstyd. Chociaż z drugiej strony - nie każdy może zostać legendą. Przyznacie?

USA, 1954

Richard Matheson 

Wydawnictwo: MAG

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz