skip to main |
skip to sidebar
Tim Burton nic nie musi. Przez lata cieszył widownię nieskomplikowanymi obrazami o objawach odmienności, prezentując galerię osobliwych jegomości, poruszając zagadnienia niezrozumienia ludzkiej jednostki na tle osób pogrążonych w głębokiej rzeczywistości. I jak można się domyślić: Burton przystaje przy swoim. Daje odbiorcy to, czego od niego oczekuje, czyli tajemniczych bohaterów i ludzi skrzywdzonych przez świat, którzy muszą zmagać się z samotnością, wyobcowaniem czy naddatkiem wyobraźni. Niczego nie zmienia, porusza się po obrzeżach własnych upiorów oraz tendencji do odnalezienia nadziei w kotle osamotnienia czy odrzucenia. Burton jest stały: nigdy nie wychodzi z wydeptanej ścieżki, którą podąża od lat 80.
,,Osobliwy dom Pani Peregrine'' brzmi znajomo. Nastoletni chłopiec o imieniu Jake zostaje wychowywany przez dziadka. Zaszczepia w nim pociąg do przygód. Do okrywania sekretów, w które nie wierzy ojciec Jake'a - uważa, że wszystko zostało spenetrowane i zbadane, więc odkrywcy są niepotrzebni, lecz wzajemna relacja między podstarzałym człowiekiem a młodym chłopcem, który dopiero zaczyna kwitnąć - marzy o kontynuowaniu tradycji idąc szlakiem starca. Kiedy jego dziadek ginie w bliżej nieokreślonych okolicznościach - Jake jako młodzieniec postanawia odkryć zagadkę z przeszłości na wyspach w Walii, gdyż tam zaczyna się nasza prawdziwa wędrówka w głąb fantazji.
Wstęp jest długi, choć wiele wyjaśnia i zanim film się rozkręci trzeba cierpliwie czekać na gwóźdź programu. Co można uznać za wadę lub zaletę, w zależności od preferencji widza. Burton musiał mieć nie lada kłopot z przygotowaniem filmu na tyle, aby pogodzić każdy wątek i nawiązującą się rozmowę. Na początku wygląda, jak kino o pogodzeniu się z synem przez ojca, który nie potrafi zaakceptować, że jego pierworodny nie chce ,,zamykać się'' na rzeczywistość i brnąć w ,,prawdziwe'' przyjaźnie - potrzebując więcej swobody czy samotnych spacerów do miejsca, gdzie czas stanął w miejscu, a cisza pokryła opuszczone tereny. Na tym jednak się nie kończy i dochodzą młodzieżowe rozterki, jak pierwsze zauroczenie kobiecą obecnością, brak posłuszeństwa, niesłuchanie się starszych czy samopoznanie. Tytuł zobowiązuję, więc tak czy tak - trafiamy do posiadłości Peregrine, a tam czyhają kolejne kłopoty oraz najważniejszy element wyprawy - wyjaśnienie sprawy dziadulka, lecz przede wszystkim poznanie siebie i mocy, które w sobie kryje Jake, co okażą się przydatne dla oczekujących go niebezpieczeństw.
Jake jest postacią pierwszoplanową, ale nadużywającą czasu ekranowego. Twórcom nie starcza minut, aby wyjaśnić, co robi opuszczone dziecko w jednej z sypialni pani Peregrine - dosłownie dostajemy jedną scenę oraz krótki przerywnik, który absolutnie niczego nie wyjaśnia, więc wszystko zostaje w naszych domysłach. Masa pałętających się dzieciaków pod nogami Peregrine nie ma możliwości zaprezentować pełnego wachlarzu umiejętności, które powinny stanowić główne źródło zainteresowania widza, jednakże dają nam poczuć namiastkę zdolności, wykazując się na ekranie, najlepiej jak potrafią, iż są to wyjątkowe dzieci - osobliwe, jak chcą się zwać, bo jedno z nich przewiduje przyszłość czy unosi się w powietrzu wbrew ziemskiej grawitacji. I tak oto z rodzinnych rozterek przechodzimy do kina fantastycznego, gdzie pojawia się magia czy istoty bez oczu, które reklamują piarowcy w trailerach. Dziury w scenariuszy są nieuniknione, bo narracja zmienia swój ton z ogromną intensywnością. Czuć, że to materiał książkowy, bo film powstał na bazie powieści Ransoma Riggs pod tym samym tytułem, nawet montaż dwukrotnie ,,skakał'', przez co widać, gdzie były cięcia w materiale.
Scenariusz za łatwo ulega zmianom nastroju. Od delikatnej powagi przechyla się do radosnej zgrywy z postaci fantastycznych. Liczne nawiązania do ,,Piotrusia pana'' czy ,,Slender Mana'' jednak pozostawiają po sobie nutkę odtwórczości, choć nadal bawią i sprawiają, że chcesz uczestniczyć w przygodzie. Młodzieżowa konwencja troszeczkę psuje mi radość z oglądania, gdyż to mój największy zarzut w stosunku do filmu, że Burton nie poszedł w ślady ,,Edwarda Nożycorękiego'' - gdzie zaoferował baśń dla młodszych, jak i starszych osobników. Nie ma cudownego wyważenia między ,,dorosłymi'' wątkami, a tymi, w których odnajdują się nastoletni czytelnicy czy widzowie: przez co romantyczne gierki odbierają czas pozostałym postaciom, a sama Eva Green, która z wiekiem nabiera kolorytu i nie traci nic ze swojej kobiecości - pozostaje lekko z tyłu i jako tytułowa pani Peregrine robi częściej za niańkę niż bohaterkę, a przecież to ona stanowi o fundamentach bezpieczeństwa, że dzieci żyją - spodziewałem się, że odegra drugiego Albusa Dumbledore, ale chyba za dużo oczekiwałem. Chciałbym, żeby jej wątki były bardziej rozbudowane i miały szerszy kontekst w całej tej historycznej wyprawie na wyspy walijskie.
Burton dużo uwagi poświęca manipulacji czasem i przestrzenią. Szkoda jedynie, że rozsmakowuje się w efektach komputerowych, czasem brakuje mi jego wczesnych sztuczek z ,,Gnijącej panny młodej'' czy ,,Miasteczka Halloween'' (choć tutaj był tylko producentem), gdzie stosował animację poklatkową, która idealnie komponuje się ze światem fantasy, gdyż CGI nigdy nie sprawi, że poczujesz się, jak w prawdziwym świecie cudów i nie odkryje mojrów wyobraźni, która kryje się za ludzkim pięknem tworzenia. Efekty komputerowe przeważnie odzierają czar z jego prawdziwej natury. Ale poza moimi uwagami uważam, że to całkiem lekkie, nie zobowiązujące kino, jakie warto doświadczyć, chociażby dlatego, aby nie zapomnieć, iż poza rzeczywistością kryją się dziwy i wymiary do krainy marzeń i snów na jawie. Tymczasem - wchodzę ,,Za niebieskimi drzwiami'', bo polskie kino fantasy ostatnimi czasy umarło...
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz