poniedziałek, 12 października 2015

Motylek - Amerykańskie kino, takie jak być powinno


Zachwycając się czeską nową falą, polską szkołą filmową czy węgierskimi reżyserami, prawie nikomu nieznanymi, powróciłem do USA. Na kontynent, gdzie widownia nie ma styczności z kinem europejskim - Amerykanie nie interesują się tym, co mają do powiedzenia inni. Ich strata. Postanowiłem, że popiszę sobie o ,,Motylku'', klasycznej biografii, która stawia na elementy przygodowe. Protegowanym jest Henri Charriera (w tej roli Steve McQueen), znany również jako Papillon (czyli tytułowy motylek, dlatego, że ma wytatuowanego owada na klatce piersiowej).


 Ów drobny paryski przestępca zostaje przez przypadek skazany na dożywocie w kolonii karnej - w Gujanie Francuskiej. Ponoć nikt stamtąd nie uciekł, więc Henri postanawia zostać ,,bohaterem'' i zniknąć, gdy nadarzy się okazja. Jeśli uciekinier zostanie złapany - czego go odsiadka w karcerze. A tam warunki są ostre: małe racje żywnościowe, brak komfortowego leża, ograniczony dostęp do światła. Nasz Henri zaprzyjaźnia się z Louisem Dega (w tej roli niedościgniony wzór aktorski; Dustin Hofmann). Mimo dzielących ich różnic: m.in. fakt, że Henri goni za wolnością, a Dega za bezpieczeństwem - ufają sobie i w trudnych bojach są gotowi umrzeć za drugiego. Są przygotowani na czyhające niebezpieczeństwa czy perturbację dumy. 

,,Motylek'' spaja staroświeckie prowadzenie historii - bez szokowania widowni - z małą dozą realizmu (brudne zęby skazańców, poszarpane ubrania, pot itd.). To przeciwieństwo obecnego Hollywood, gdzie w filmach o przetrwanie aktorzy mają idealnie ogolone twarze czy niepoturbowane włosy, co zakrawa o niepohamowany śmiech. Film spod ręki Schaffnera starzeje się z gracją modelki vogue - wciąż wygląda dobrze, widać że ktoś się napracował. Cieszy mnie, że sceny w odosobnieniu (z zużyciem jednego aktora) są długie, poprowadzone bez cieć montażowych, co pięć sekund - mają czas wybrzmieć, pokazać się z wielu ujęć i obiektywów. Wspaniałą nowiną jest inteligentne prowadzenie humoru, który wydostaje się wtem, gdy dramat stanowi pierwszeństwo. Nie tchórzy zwolnić tempa, by pokazać oglądającym trudy więziennictwa czy problem z zaplanowaniem umknięcia straży. Jest nawet scena, która wygląda, jak z kina Roberta Bresson, gdzie ucieczka nie byłaby możliwa, gdyby nie pomocna dłoń - odnosząc się do podstawowej wartości humanistycznej. 




 To sympatyczne dzieło, pomimo dramaturgi, ma płynne przejścia między wolnością a diabelskimi wyspami. Historię napędza zew wolności, dla której Henri nie boi się ryzykować życiem. Nic go nie powstrzyma: ani kraty, ani wysokie skały czy zdradzieccy ziomkowie. Prędzej zginie niż da zrobić z siebie niewolnika. Ta wyjątkowa postawa nie raz zostanie wystawiona na ciężką próbę, okupiona podwyższonym ciśnieniem tętna, utratą przywilejów lub brakiem kontaktów z bliźnimi. Niegasnąca determinacja jest godna podziwu. Na drodze tej pasjonującej przygody natkniemy się na łowców głów albo chociaż na trędowatych wśród plenerów Ameryki Łacińskiej - spodziewajcie się jednak większej liczby atrakcji, których pozwolę sobie nie zdradzać, gdyż nie będzie niespodzianki (,,przeżyj to sam'' - cytując słowa zespołu Lombard). Nawet nie wyczułem, kiedy minęły dwie godziny i trzydzieści minut. Trwa całkiem sporo, ale to wymagało długodystansowego metrażu. To uczy spojrzenia na kino, które ma trwać nieustannie, nie dlatego, żeby reżyser popadł w samouwielbienie nad każdą klatką filmową, ale po to, by nastawić widza na jedną, niezapomnianą wyprawę w głąb historii ludzi, którzy czegoś dokonali. Pokazując, że warto przeć do upragnionego celu. Tak to widzę.

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz