UWAGA, UWAGA, to nie jest recenzja, lecz zbiór wolnych myśli po projekcji.
Chciałbym cieszyć się, napisać pozytywną opinię, wydać werdykt, że czym prędzej gnajcie do kina. Niestety telewizyjna formuła zabiła wyjściowy pomysł. ,,Wiek Adaline'' jest strasznie (straszliwie?) nakierowany na jedną płeć: piękną. Na przywitanie ,,chlast'' w twarz męskiej publice. Umieszczając tabliczkę ,,Samcom wstęp wzbroniony''. Każdy, kto jest zainteresowany historią i liczył na to, że w ,,Wiek Adaline'' będzie miał okazję uczestniczyć w przełomowych datach dla ludzkości - będzie płacz i zgrzytanie zębów, choć podejrzewam, że będzie coś innego: ganianie siebie, żeś się na to wybrał!
Fabuła zapowiada ciekawy projekt. Tytułowa młoda kobieta ulega wypadkowi, wskutek czego, przestaje się starzeć. To zmienia jej myślenie i zaczyna uciekać od miłości, bo wie, że ona będzie trwać w nieskończenie, gdy jej bliscy dożyją sędziwego wieku i umrą ze starości. I tutaj historia mogłaby stać się przyczynkiem do dyskursu między nauką a długowiecznością, między czasem a przestrzenią, podsumowaniem zmian, jakie zaszły w burzliwym XX wieku. Ale nie, kochani, trzeba sprowadzić to do notatkowej sfery i zająć się czymś poważniejszym - romansem. Jeśli ktoś wychował się i pokochał dzieła Jean Melville'a czy Michaela Manna - kompletnie nie odnajdzie się w ,,Wiek Adaline'', ponieważ linia fabularna krąży wokół kobiet, odrzucając perspektywę mężczyzn. I chociaż tym reżyserom można zarzucić ,,męski punkt widzenia'', a kobiety zburzą się gniewem i uznają ich dzieła za mało ,,happy'' - to mają jedną ogromną zaletę. Miłość jest odseparowana od biznesu. Nie łączą dwóch światów - dzięki temu nie musimy słuchać o tym, że miłość wszystko pokona, że jest centrum wszechświata et cetera. Ci dwaj reżyserzy doskonale rozumieją, kiedy się przymknąć i mocniej przywalić, a kiedy pozwolić na odrobinę wzruszenia. ,,Wiek Adaline'' sprowadza facetów do roli kochanków oraz obiektów westchnień. A na dodatek - robi to w serialowej koncepcji, czyli tak jak wspomniałem, telewizyjna formuła. Wszystko jest ugrzecznione, nie ma większego zaskoczenia. Seriale mają to do siebie, że powtarzają schemat, a kino ma za zadanie wydostać się z okopu powtarzalności. Może to znak naszych czasów, ale zarówno krytyka filmowa, jak i widzowie przyzwyczaili się do historii, które znamy - nie chcąc niczego nowego, bo nie.
I o ile lubię ,,kino kobiece'' - tak tutaj wszystko jest podyktowane przez pryzmat uczuć. Nie dowiaduje się niczego nowego na temat kobiecej wrażliwości: cały czas wałkujemy melodramat. Zwraca się do piękności, które żyją dla miłości. Nie otrzymujemy wykwintnej wycieczki po wydarzeniach z XX wieku. Zepchnięto wiedzę czy ezoterykę z obiegu, bo Adaline Bowman tęskno do sercowych uciech, uświadamia sobie, że zaraz uschnie, jak się nie zakocha. I naprawdę nie chcę go krytykować lub oburzyć miłośników filmów o cudownej miłości, która leczy rany, jest przepływem życiodajnego płynu, lekarstwem na samotność czy czymkolwiek innym wpisującym się w bajania poety, bo zdaję sobie sprawę, że to nie jest kino dla mnie. ,,Wiek Adaline'' trafi do pewnych kręgów, gdzie kultywuje się miłość i chcą oglądać tylko produkcje z miłością na pierwszym planie. Historie, które są proste i nie przekombinowane lub baśniowe.
Zakończenie uważam za spłaszczone i podyktowane przez majaczenia producenta, który rozumie prawidła rynkowe chcąc trafić w gusta gospodyń domowych, rzucając łzawy romans dla młodych dziewcząt. I ja to rozumiem - wszyscy głośno mówią ,,TO NIE JEST KINO DLA CIEBIE''. Wszystko ładnie, pięknie, ale jak chcecie zabierać ze sobą faceta - poślijcie go na inny tytuł, chyba że jest odporny na urocze love story bez wygórowanych oczekiwań. Prawdą jest, że niepotrzebnie pchałem się na seans. Nie cierpię, gdy ktoś tłumaczy mi, że miłość jest najważniejsza - ja wiem, co jest dla mnie ważne i nie muszę słuchać kazań, od kogoś, kto nie ma o tym bladego pojęcia. A skąd ma wiedzieć, co jest dla mnie ważne? Co on - wyrocznia? Nie rozumiem też, dlaczego każdy powtarza to, co mówią inni. Ile razy można słuchać o tym, że bez miłości jesteś pusty. Ile razy muszą to wałkować, żeby to się ludziom przejadło. Nie wiem, i chyba nie chcę wiedzieć. Pozostawmy to specom od marketingu.
A - jeszcze jedno. Czy naprawdę miłość jest jedynym argumentem, by porzucać wieczną młodość? Nie wydaje mi się, ale to nie ja decyduję, jak wygląda ostateczny kształt filmu. Nigdy przez to nie zostanę podwykonawcą podobnych historii, bo producenci zlali by mnie za odejście od banałów. Batując po plecach za niesubordynacje. Zostałbym sprowadzony do roli wyrobnika, a wierzcie mi, uwłacza to mojej godności. Cieszę się, jeśli komuś się to podoba. Ale ja jestem wyczulony na tanie emocje - a tych widzę sporo w ,,Wiek Adaline''.
Na widok mej opinii zrobiła ,,wielkie oczy''. |
I o ile lubię ,,kino kobiece'' - tak tutaj wszystko jest podyktowane przez pryzmat uczuć. Nie dowiaduje się niczego nowego na temat kobiecej wrażliwości: cały czas wałkujemy melodramat. Zwraca się do piękności, które żyją dla miłości. Nie otrzymujemy wykwintnej wycieczki po wydarzeniach z XX wieku. Zepchnięto wiedzę czy ezoterykę z obiegu, bo Adaline Bowman tęskno do sercowych uciech, uświadamia sobie, że zaraz uschnie, jak się nie zakocha. I naprawdę nie chcę go krytykować lub oburzyć miłośników filmów o cudownej miłości, która leczy rany, jest przepływem życiodajnego płynu, lekarstwem na samotność czy czymkolwiek innym wpisującym się w bajania poety, bo zdaję sobie sprawę, że to nie jest kino dla mnie. ,,Wiek Adaline'' trafi do pewnych kręgów, gdzie kultywuje się miłość i chcą oglądać tylko produkcje z miłością na pierwszym planie. Historie, które są proste i nie przekombinowane lub baśniowe.
Zakończenie uważam za spłaszczone i podyktowane przez majaczenia producenta, który rozumie prawidła rynkowe chcąc trafić w gusta gospodyń domowych, rzucając łzawy romans dla młodych dziewcząt. I ja to rozumiem - wszyscy głośno mówią ,,TO NIE JEST KINO DLA CIEBIE''. Wszystko ładnie, pięknie, ale jak chcecie zabierać ze sobą faceta - poślijcie go na inny tytuł, chyba że jest odporny na urocze love story bez wygórowanych oczekiwań. Prawdą jest, że niepotrzebnie pchałem się na seans. Nie cierpię, gdy ktoś tłumaczy mi, że miłość jest najważniejsza - ja wiem, co jest dla mnie ważne i nie muszę słuchać kazań, od kogoś, kto nie ma o tym bladego pojęcia. A skąd ma wiedzieć, co jest dla mnie ważne? Co on - wyrocznia? Nie rozumiem też, dlaczego każdy powtarza to, co mówią inni. Ile razy można słuchać o tym, że bez miłości jesteś pusty. Ile razy muszą to wałkować, żeby to się ludziom przejadło. Nie wiem, i chyba nie chcę wiedzieć. Pozostawmy to specom od marketingu.
A - jeszcze jedno. Czy naprawdę miłość jest jedynym argumentem, by porzucać wieczną młodość? Nie wydaje mi się, ale to nie ja decyduję, jak wygląda ostateczny kształt filmu. Nigdy przez to nie zostanę podwykonawcą podobnych historii, bo producenci zlali by mnie za odejście od banałów. Batując po plecach za niesubordynacje. Zostałbym sprowadzony do roli wyrobnika, a wierzcie mi, uwłacza to mojej godności. Cieszę się, jeśli komuś się to podoba. Ale ja jestem wyczulony na tanie emocje - a tych widzę sporo w ,,Wiek Adaline''.
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz