Wczoraj przypadł Międzynarodowy Dzień Mężczyzn, z tego powodu chciałem przygotować coś na przypieczętowanie okazji. Nie zdążyłem, więc piszę o tym dzisiaj. Wybór był spory: krążyłem wokół Powrotu Andrieja Zwiagincewa, Mojego roweru Piotra Trzaskalskiego, Prawdziwego męstwa braci Coen czy Obrońcy Prachya Pinkaewa. Padło na film Jean-Pierre'a Melville. Doskonała produkcja - niezależnie od święta.
W kręgu zła zaczyna się od słów Ramakryszny, z figurką Buddy po lewej stronie ekranu. Po wstępnym wypowiedzeniu się indyjskiego hinduisty przechodzimy do sedna historii, która rozgrywa się na terenach Marsylii czy Paryża. Z więzienia wychodzi były gangster Corey (Alain Delon). W tym samym czasie na wolność ucieka przestępca o nazwisku Vogla (Gian Maria Volontè), którego zacznie ścigać żandarmeria. Ich ścieżki wzajemnie się skrzyżują, by wykonać skok na ekskluzywny salon jubilerski. Wszystko wskazuje na to, że Mattei (Bourvil) - nieustępliwy komisarz ścigający Vogla - będzie chciał udaremnić zwycięstwo złych ludzi.
Po drodze zahaczą o Jansena - niegdyś snajpera, który ma niebagatelne problemy z alkoholem (opróżnione butelki walą się po mieszkaniu), poznajemy go w trakcie ataku delirycznego. Męska przyjaźń nieznajomych jest o niebo wierniejsza niż w przypadku kolegów z policji, gdzie korzysta się z informatorów o wątpliwej reputacji. Aparat władzy wydaje się bardziej bezwzględny niż kryminaliści grasujący bez kajdanek. Jest tak, ponieważ nie mogą pozwolić im uciec. Mają zobowiązania - wylecą z instytucji administracyjnej, jeśli nie wykonają brudnej roboty. Oba światki: grupy przestępczej i grupy prawnej, są inteligentne - nie cofną się przed niczym. Robią to, na co się skazali. Główni bohaterowie: złodziej, uciekinier i snajper, to milczki, którzy odzywają się tylko wtedy, gdy trzeba, a nie gdy jest ku temu okazja. Ważą słowa i nie rzucają je biernie na wiatr. Komisarz Mateii ma okazję dać stosowny komentarz: ,,nie są zbyt rozmowni''.
Całość wplątano w błękitno-niebieską konsystencję stylistyczną. To bardzo charakterystyczne dla tego reżysera (Melville'a). W swoich dziełach przyzwyczaja widza do odbierania postaci w ujemnych amplitudach. Świat mężczyzn widzi w kolorach morza - zburzonego, spójnego i targanego emocjami. Bohaterami są samurajowie z własnym kodeksem i filozofią działania. Akcja dzieje się w trybie medytacji przyspieszonej (cisza podczas ruchu, najczęściej). Melville należy do moich ulubionych francuskich reżyserów, bo jego filmy nie są przegadane i nie trują mi przez półtorej godziny bez chwili oddechu. Podoba mi się to, że jedno spojrzenie postaci przekazuje ważny komunikat, który ja dobrze rozumiem i nie potrzebuję eksplikacji. Wymowny uśmieszek w lewym kąciku ust czy skinienie głowy wystarcza, żeby zrozumieć intencje. Naprawdę nie trzeba wiele, by się wspaniale bawić oraz podziwiać obraz bez zbędnych dialogów.
W kręgu zła ma bliźniaczą narrację do antycznej tragedii. Klarownie odczytujemy, kiedy jest prolog, rozwinięcie i epilog. Wiemy, że każdą jednostkę połączy krąg, który jest wyjaśniony przez Krysznę. To męskie kino mówiące o męskich sprawach. Badające sprawę, czy jesteśmy w stanie zaufać nieznanej osobie. Jak bardzo szanujemy czyjeś przywiązanie lub ile pokładamy nadziei w ludziach. Kobiety są ramką, które ozdabiają portret mężczyzny wystawionego na plan pierwszy. Nie ma mizoginizmu czy przedmiotowego traktowania kobiet. Są nieistotne, zawsze w tle i na poboczu. Faceci tym razem obejdą się bez płci żeńskiej. Zadowolą się bronią palną i paczką papierosów z niebieskim paskiem.
W kręgu zła
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz