Terrence Malick - reżyser znienawidzony przez przeciętnego zjadacza popcornu, uwielbiany przez tradycjonalistów i kinomanów z hermetycznego podwórka. Krytycy raz chwalą, raz ganią jego obrazy. Według mnie - najbardziej bezkompromisowy autor z Ameryki Północnej. Jeśli nie, to i tak trafiłby na podium. Po premierze filmu Drzewo życia nastała gwarna dyskusja, czy jest to hit czy kit. Wnioski bywały różne: jedni wyszli z kina oburzeni, spodziewając się ,,atrakcyjnego'' kina, bo jak na ekranie pojawia się Brad Pitt, to wiadomo, że będzie się działo - co okazało się nieprawdą. Drudzy, mniej oczekujący wystrzałowej narracji - mogli się wyciszyć i uczestniczyć w przygodzie, którą odbierało się prywatnie, niemal intymnie.
Można mieć pretensje do Malicka, że jego ton jest protekcjonalny, że słowa wypowiadane z offu są sztuczne, a on sam jest moralistą, którego posłuchają nieliczni. Malick to reżyser, który nie wychodzi z inicjatywą, nawet nie prosi o to, by go zrozumieć. Jemu nie zależy czy będziesz się świetnie bawić na pokazie. On ci pokaże co zechce - bez pytania, jak ci się podobało. Przyjmiesz go takim, jakim jest, albo nigdy, przenigdy nie staraj się z nim spoufalać. Gdybym miał w skrócie opisać, czym jest Drzewo życia: rzekłbym, osobista wizja Terrence'a Malicka, czym jest dla niego życie i Bóg.
W rzeczy samej, Malick jest pobożny i wierzy w coś więcej niż miejsce na Ziemi. Żeby ujawnić swe konserwatywne poglądy, bierze się za religijną rodzinę. Opowiada o państwie O'Brien. Ojciec jest starotestamentową figurą: jest panem domu, uczy dzieci pokory i modlitwy, pracuje na utrzymanie familii oraz decyduje o tym, co mogą a czego nie. Żona jest uległa, troszczy się o dzieci, ale nigdy nie zaprzecza mężowi. Malcy się go boją, gdyż jest okrutnikiem - wiedzą, że czeka ich kara, gdy nabroją, zgrzeszą lub nie usłuchają. Chce upodobnić się do Boga, każąc zwać się ojcem - nie chce słyszeć, tato. Kocha ich wszystkich, ale nikogo nie traktuje jak autonomiczną jednostkę.
Reżyser zaburza historię. Z rodzinnej dramy wędruje do przepysznych obrazów, gdzie ukazuje wybuchy związków organicznych lub rozwój organizmów. Zasuwa kamerą pod ląd, bawi się w fale uderzeniowe, bez konkretnego powodu tworzy slajdy, jakby chciał zaznaczyć, że świat powstał według Teorii Wielkiego Wybuchu, gdzie Bóg skrył się poza horyzont wydarzeń. Cofa się do ery mezozoicznej. Na przykładzie dinozaurów pokazuje, że silniejszy ustanawia prawo, mając władzę nad potulnymi. Tak właśnie jest z ojcem - tyranizuje, przejmuje stado i ustanawia kodeks. Jest niemal kontynuacją, tego, co zaszło w przeszłości.
Malick zwykle symbolizuje. Jest np. scena, jak wypłynięcie z pokoju zalanego wodą zestawiona z dzieckiem, które wychodzi z płodu matki. Sean Penn (aktor wcielający się w Jacka - jednego z synów) przechodzi przez otwarte drzwi, by znaleźć się na drugiej stronie, gdzie Królestwo niebieskie pozwala na spotkanie bliskich. Ci ludzie wznoszą ręce do góry, jakby chcieli połączyć się z boską energią. Bardzo znamienne jest, gdy Jack zjeżdża windą z zabudowanego budynku, by powrócić do otoczenia naturalnego, z którym miał kontakt w dzieciństwie. Wcześniej, niemal na początku seansu - widzieliśmy jak Sean Penn ucieka z bezdusznego, mętnego wieżowca, by zobaczyć się z surową, nieskazitelną naturą. I można by wywnioskować, że człowiek powinien być na dole, tam gdzie jego miejsce, nie u góry, gdzie sąsiaduje Bóg - taka mi się nasunęła refleksja. Syn poszedł w ślady ojca, choć przyrzekał, że tego nie zrobi, czyli prościej mówiąc, nie będzie kreował się na Boga.
Kadr z filmu 2001: Odyseja kosmiczna. |
Dygresja. O ile Andriej Tarkowski dostrzega Boga w dzieciach (kapitalna scena w Stalkerze, gdy chłopiec siedzący na krześle siłą woli przestawia szklankę na stole), tak Terrence Malick widzi go w cząsteczkach wody i wtedy, gdy wzrokiem obserwuje niebo. Jedynie Stanley Kubrick pozostaje w ciszy. Unika twarzy Boga. Bardziej wierzy w absolut niż w architekta wszechświata. Szepcze: o ostatecznej wiedzy dowiadujemy się w chwili śmierci (sugeruje to ostatnia scena w Odysei Kosmicznej). Z kolei węgierski mistrz obrazu, Bella Tar nie zaobserwował Boga. W jego autorskich filmach ludzie wiodą nieszczęśliwy żywot, co równie nieszczęśliwie umierają. Nie ma nikogo czuwającego nad światem, a bezdenna, nieskończona pustka doprowadza postacie do flegmatycznych ruchów - skazanych na przegraną. W nowych produkcjach spod tafli Sci-fi reżyserzy nie wyróżniają się (to znaczy, nie widzę w tym głębi): Alfonso Cuarón w Grawitacji odwiedza kosmos, by przedstawić nam samotność w próżni. Będąc tam, tęsknimy za skrawkiem ziemi na błękitnej planecie. Dla Christophera Nolana w Interstellar miernikiem wartości jest miłość i rodzina (czarna dziura okazuje się tunelem dla pierwotnych pragnień). Nie jest odważny w swoich działaniach i nie wychodzi poza to, co znamy. Obaj panowie są przyziemni, w przeciwieństwie do chłodnego intelektualisty - Kubricka, czy metafizycznego bez interesanta - Tarkowskiego.
A Malick? Dostrzega piękno w stworzeniu. Kontempluje, nie hałasuje. Lubi przebywać samotnie - z dala od ludzi, urbanizacji czy natłoku zdarzeń. Podtrzymuje tradycje rodzinne, a od sukcesów woli zachować indywidualizm i wiarę w Boga, który nie przemawia ludzkim głosem. Taki jest Terrence Malick. Siada pod drzewem i łączy się ze wszechświatem.
Drzewo życia online
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz