John Wick to idealna produkcja dla widzów, którzy od kina niczego nie oczekują. Żadnej treści, ani ociupinkę wartości - mądre słowa nie przekuwają się w czyn. John Wick jest jest hera - towar pozbawiony zbędnych dodatków. Odurza, nokautuje, a po zahamowaniu szkodliwych substancji zostaje zmieszana głowa i ból po zażyciu narkotyku. Ból, bo co to za film, przy którym ludzi traktuje się jak worek treningowy, a śmierć jawi się niczym więcej, niż poleceniem służbowym. Obraz nędzy i rozpaczy. Akcja jak po dopaminie. Przedawkowałem. Niedobrze mi...
John Wick to facet po przejściach. Utracił żonę, ale na pocieszenie dostaje pieska w prezencie. Niedługo po pogrzebie, do jego domu włamują się zamaskowani rabusie. Porywają mu samochód (Mustanga z 69.) i zabijają zwierzę, które pomagało obniżyć pułap cierpienia po stracie małżonki. Nie pozostawia im wyboru. Przeszłość okazuje się silniejsza. Jeszcze raz zostaje perfekcyjnym zabójcą - maszyną do zabijania. Nie odpuści, nie wybaczy, nie zrozumie - zlikwiduje każdego, kto mu się przeciwstawi. Idzie po trupach, aż dopadnie Losefa Tarasova, tego, który jest winien makabry w jego domu.
Ojciec Tarasova wie z kim ma do czynienia. Zbiera ludzi i oferuje otwarty kontrakt płatnym mordercom. Zapłaci dwa miliony temu, kto pozbędzie się Wicka - jego starego przyjaciela. Rozpoczyna się krwawy balet jak u Sama Peckinpaha. Wszystko dzieje się jak w grze komputerowej. Wick przechodzi z poziomu na poziom, niwecząc plany Viggo Tarasova (nie pozwala tknąć syna, mimo że nabroił). Im więcej osób zabije, tym większym bohaterem się staje. Nie tylko w oczach publiczności, ale i szefa, który sprowadził swoich zaufanych ludzi na potępienie. John Wick to nie człowiek, lecz niezniszczalny, niezwyciężony terminator - po oberwaniu kulą z wrogiego magazynku prze dalej i sieje terror. Nie spocznie, nie daruje, nie okazuje litości. Brakuje jedynie statystyk wyświetlających się po przejściu misji, które informowałyby nas, ile osób straciło życie. Raz ,,tańczy'' z gnatem w dyskotece, raz robi rzeźnię w kościele, a kiedy musi, to i na ulicy.
John Wick popada w przesadę. Za pierwszym razem imponuje skutecznością i opanowaniem, gdy pozbywa się przeciwników. Za drugim: przyzwyczajamy się, że jest nie do zatrzymania, a ,,przeszkody'' unicestwia w narkotycznym transie. Za trzecim razem staje się rutyną i nie czujemy winy, że życzenie śmierci triumfuje nad ratowaniem życia. Zgoda? pokój? rozejm? - nie uświadczymy negocjacji. Film przypomina strzelankę, pod koniec nawet bijatykę w czasie rzeczywistym. Jest taka scena, kiedy obrońca (strażnik?) Losefa gra w grę wideo. Gdybym miał zrobić puentę, byłaby mniej więcej taka. Rozwalasz gości, bo taka jest zasada. Nie możesz ich ominąć lub pozbawić przytomności jak w skradankach typu Deus Ex: Bunt ludzkości. Chcesz przeżyć? Strzelaj, nie zastanawiaj się! Jeśli zastrzelą ciebie - trudno. Zginiesz jedynie wirtualnie i powrócisz do zabawy, gdy wczytasz uprzedni zapis gry. W prawdziwym świecie - dostajesz precyzyjny strzał i cię nie ma. Nie ma już kogo ratować - dam nie ma w opałach, same o siebie zadbały. Zostało bezrefleksyjne zabijanie.
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz