wtorek, 18 listopada 2014

Jak postrzegam serial Gotham?




Przedstawienie Gotham (czyt. Gotam) bez Batmana wydaje się karkołomne, niezdatne do pokazania i mało interesujące. No bo po co tworzyć serial bez najważniejszej postaci tego zafajdanego miasta? Autor tegoż pomysłu, Bruno Heller postanowił pokazać Gotham, zanim narodził się wielkomiejski bohater - w tym mieście obywatelom obcy jest wyraz ,,bohater''. Gdy dowiedziałem się o rzekomych pogłoskach, iż Batman zostanie pominięty ze względu na Jima Gordona, który w przyszłości zostanie jego wspólnikiem - poczułem się nieswojo. Zastanawiałem się, czy podołają takiemu arcytrudnemu zadaniu. I czy takiej osobie jak ja, potrzebny jest serial, w którym to czarne charaktery zdają się trząść fikcyjnym miastem, a nie skrzydlaty obrońca uciśnionych?


Gotham zaczyna się jak geneza utworu, dlaczego narodzi się ktoś taki jak Batman. Otóż rodzina, państwo Wayne wychodzi z kina i zostaje napadnięta przez rabusia. Scenę pokazano na wzór Franka Millera - zbliżenia na rozsypujące się perły są tego największym dowodem. Zabija rodziców Bruce'a, który zostaje sierotą i dziedzicem fortuny wartej miliardy dolarów. Rabuś ucieka z miejsca popełnionego przestępstwa. Świadkiem relacji jest młodziutka Selina Kyle - wczesna wersja Kobiety Kot. Sprawę wpływowej i bogatej rodziny dostaje James Gordon i jego cyniczny partner, Harvey Bullock. Nikt inny do tej roboty nie przyłoży ręki, gdyż wiąże się to z poznaniem przestępczego światka, do którego nikt nie chce zaglądać, nikt nie chce mieć z tym nic wspólnego.

James Gordon jest niedoświadczonym ,,świeżakiem''. Nie ma pojęcia jak funkcjonuje Policja, dlatego ulega fałszerstwu. Błyskawiczne złapanie przestępcy jest ułudą, gdyż prawdziwy morderca zostaje na wolności. W Gotham nie ma kompromisów. Gordon uczy się od Harvey'a takich podstaw, jak zachować głowę, przetrwać w dziczy industrialnej i nie wdawać się w niepotrzebne przepychanki. Gordon jednak zgrywa nieskalanego policjanta, dlatego obiecuje chłopcu, Bruce'owi Wayne, że dopadnie go, choćby miał stoczyć pojedynek z Bossem - gruboskórnie mówiąc, przesadzam w opisywaniu. Przyszłość pokaże, że czasem należy, a wręcz wymaga ustąpić silniejszym, nie podpadając siłom wyższym. 




Pierwszy odcinek jest tak zaprojektowany, aby zaprezentować jak największą liczbę postaci z komiksów lub obrazów telewizyjnych. Bruce jeszcze nie wpadł na pomysł, aby wyjechać z Gotham i trenować sztuki walki. Pingwin, czyli Oswald Cobblepot nie jest żadną szychą, a co najwyżej popychadłem i chłopcem na posyłki. Przyszła Trująca bluszcz jest dzieckiem, ale widać jej zamiłowania do roślin. Selina Kyle zachowuje się jak na swój wiek odrobinę za dziarsko - trudno się jednak dziwić, to dziecko ulicy. Niezła z niej złodziejka, co lubi pokazywać ,,pazur''. Strasznie przebiegła dziewucha - ma wpadki, ale wychowuje się na mistrzynię cichej kradziejki. Alfred, czyli kamerdyner ocalałego Bruce'a, wydaje mi się za łagodny, powinien być bardziej stanowczy, żeby zniwelować rozpuszczony temperament bogacza. 




Mamy okazję zapoznać się z Edwardem Nygmą, zanim ten stanął po ,,ciemnej stronie mocy'' i przywłaszczył przydomek Człowiek Zagadka. Od początku tego serialu widać, że ma nierówno pod kopułą. Jego uśmieszek przypomina ludzi, którzy podstępnie knują i mają niecne czyny. Bohaterowie serialu stawiają go na drugi plan, ale czuć, że ma dryg do rozwiązywania zagadek. Jest nimi opętany i chętnie udziela się jako ktoś więcej niż konsultant do spraw zbrodni. W mieście zaczyna się robić burdel na kółkach. Dwie konkurujące ze sobą mafie: dona Falcone i dona Maroni nie są gotowe na wszczęcie wojny, lecz Fish Mooney - głównodowodząca segmentem rozrywkowym - chce osłabić Falcone'a, aby przejąć interes i poszerzyć wpływy. 

Pierwszy kontakt z serialem jest rozczarowujący. Miasto wygląda jak po retuszu. Scenografia nie jest mocną stroną programu. W trakcie ukazania Gotham na planie totalnym (czyli panoramę miasta) widać, że korzystano z komputera, a efekt jest daleki od ideału - sztuczne to i mało wiarygodne. Jest za mało mroku, przecież Gotham powinno tętnić szarością, być duszno i przygnębiająco, gotycko i pokrętnie, stać na skraju degrengolady. Tak, aby kiszki zaczęły wiercić w bebechach od rozpadu. Taki wynik można zwalić na budżet, który pewnie miał ograniczone środki - brakuje też chęci na demonstrowanie odważnych wizji, choć muszę zaznaczyć, że w kilku miejscach robi wrażenie (miasto nocą przesiąknięte jest atmosferą grozy). Kiedy ,,zapomnimy'' o warstwie wizualnej i przyzwyczaimy się do takiego, a innego klimatu, można spokojniej przyjrzeć się aktorom. 




Poziom jest różny i zależny od kilku czynników. Jim Gordon wydawał się od epilogu nieprzekonujący, jakby trafił w sam środek afrykańskiej dżungli. Rozkręca się z odcinka na odcinek, ale brakuje mi w nim charyzmy - niby staje po stronie słabszych lub biednych, lecz nie daje okazji, aby zawierzyć jego rozumianej sprawiedliwości. Wiemy, że stoi za prawem i przeciwstawia się groźnym barbarzyńcom, ale nie rusza mnie jego bogobojna postawa. Bawi się w dobrego glinę, ale jak chce, to potrafi dokopać. Wciąż miota się w niepewności, kim chce zostać: sprzymierzeńcem kryminalistów (wymierzając im odsiadkę, zamiast kostnicy) oraz ofiar nie ma szans być jednocześnie. Najlepszą robotę wykonują adwersarze. Pingwin jest obłędny. Jego psychotyczna skłonność do zadawania bólu, gdy zostaje przezwany, jest rozbrajająco szczera i impulsywna. Robi za śmieszka, ale jego wyraz twarzy często sugeruje, że jest psychicznie podatny na czynienie podstępu. Falcone z kolei przypomina Ojca Chrzestnego, który przestrzega zasad, dba o rodzinę i jest niekonfliktowy. Nie ma na celu tworzyć waśni oraz niepokoić wrogów. Woli rozwiązywać problemy pokojowo.

Maroni jest twardszym zawodnikiem. Bardziej skłonnym do natychmiastowych decyzji. Lubi się bawić w gierki, ale potrafi ostudzić charakter i przemyśleć strategię do podejmowania właściwych wyborów. Harvey Bullock w roli gliniarza, który stracił szacunek do miasta, jest w porządku. Potrafi jednym zdaniem skomentować ,,błędy'' młodszego kolegi na posterunku policji lub podczas akcji w terenie. Serial jest tak zrobiony, żeby przemykać pomiędzy kryminalnymi rozprawami, a tym, co dzieje się wewnątrz zorganizowanej grupy przestępczej. Odejście od tego schematu pojawiło się tylko raz - w siódmym odcinku. W historii zatytułowanej ,,Parasol Pingwina'' fabuła poruszała się płynniej, bez przeskoków, aby podążać kamerą za detektywami i bandą szuj w nieregularnych przeskokach. Połączono oba motywy, żeby oglądało się to jak film, gdyż do tej pory pojmanie złoczyńcy było priorytetem scenariusza, w tle przewijało się napięcie pomiędzy gangami. Ta granica w końcu została przekroczona, ale w ósmym odcinku postanowiono wrócić do konserwatywnego planu, gdzie każdy odcinek jest osobnym epizodem traktującym o jakimś szaleńcze. Szkoda, bo liczyłem na epickie przekształcenie i zlot twistów fabularnych.




Wątek Jamesa Gordona z jego przyszłą małżonką Barbarą, jest mdły i doczepiony jako zbędny element całości. Ich relacja polega wyłącznie na tym, że ona jest wściekła, bo Jim nie otwiera się przed nią i nie chce o wszystkim opowiadać, z czym upora się w pracy. Ukrywając swe smutki i troski, jakkolwiek banalnie to brzmi. To tanie romansidło bardziej dla znużonych kur domowych, niż dla koneserów romansu opartego na głębszych uczuciach. Ale co zrobić, taki koncept. Za to należytą pochwałę wystukuję dla wykonawców, którzy serwują lawinę odniesień do popkulturowej legendy, jaką jest Batman. O wielu ukrytych ,,dodatkach'' dowiedziałem się dopiero, gdy zajrzałem do ciekawostek, gdyż nie wszystko potrafiłem zbadać za pierwszym razem. Każdy odcinek kryje w sobie ziarenko zapożyczeń z medium, jakim jest film czy komiks. Towarzyszy nam humor - czasem śmiałem się z opcji, gdy scena miała wymiar powagi, ale zrobiono ją tak nieudolnie, że wpadłem w radosny stan szerzenia buzi. Głupio się czułem, ale poza tym są chwile oddane dla ćwiczeń przepony, tak jak zamierzali twórcy - bez groteski. Kto mnie najbardziej rozbawiał? Bodaj Pingwin. Za to Fish Mooney jest najbardziej irytującą postacią ekranu od czasów Skyler White z Breaking Bad - dajcie broń, strzelę jej w głowę.

Historia jest luźno powiązana z kanionem o przygodach zamaskowanego Mściciela. Dlatego nie mam nic przeciwko, że obrano ścieżkę, która nie pokrywa się z komiksem. Drażnią mnie co prawda szkopuły, jak Selina starsza od Bruce'a!, albo Tommy, który wygląda niepoważnie w tych emo włosach (to ma być ten straszny Tommy, co przysporzy kłopotów w przyszłości?). Co by nie mówić, imponuje mi to, że ktoś postanowił poruszyć kwestię, jak działa Gotham bez udziału dorosłego Bruce'a. Ciekaw jestem, czy Gordon złapie mordercę odpowiedzialnego za śmierć Wayne'ów, i czy będzie to Joe Chill, jak zasugerował Mike Barr w Batmanie: Rok drugi. Oby się to wyjaśniło z końcem pierwszego sezonu.


Plansza z komiksu Batman: Rok pierwszy.
Serial spodoba się bardziej osobom nienawykłym do świata DC. Z perspektywy miłośnika Batmana nie mogę powiedzieć, że jest to dobry czy zły program. Jest pośrodku między tym, co przyciąga, a tym, co odrzuca. Jeśli pominie się detale, albo zaakceptuje parę miernych wątków, które lecą na łatwiznę, aby mrugnąć oczkiem do publiczności, która nie ma styczności z uniwersum nietoperza - no to przystaje na niedemolowanie wizerunku Gotham, zanim pojawił się Mściciel. To serial, przy którym miło spędza się czas, ale ja nic z niego nie wyciągam. To taka zapchajdziura w moim życiu. Serial skierowany głównie dla tych, co chcieliby poznać okrutne miasto kojarzone z korupcją i bezeceństwem, bo z jakiś niepojętych przyczyn nie zetknęli się z nim wcześniej. Jest to serial dla ludzi, którzy nie chcą oglądać Mrocznego Rycerza, bo wolą skupić się na jego przeciwnikach. Poznać ich i zrozumieć, dlaczego to takie podłe istoty. Gotham chyba obejrzę do końca, ale raczej nie nastawiam się na coś, co będę pamiętał po latach. Chyba sięgnę po Flasha - korci mnie, żeby spróbować, ale czy się nie zawiodę? Seriale o superbohaterach są takie trudne do zrealizowania.

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz