sobota, 2 sierpnia 2014

Teoria wszystkiego - Więzień umysłu


Doczekałem się filmu, którego nie znosi publiczność, zaś krytycy niechętnie pochwalają go za eksperymentalność. Przy takich produkcjach zazwyczaj mam odmienne zdanie. W gruncie rzeczy, to kino offowe - dla wąskiej grupy zapaleńców filmowych. A z racji, że uwielbiam odnajdywać nieznane, mało popularne ,,dziwadła'' Teoria wszystkiego przypadła mi do gustu. I co najciekawsze, Terry Gilliam oddaje hołd kinu - tyle zapożyczeń, że głowa mała.

Fabuła opiera się na sprawdzonych pytaniach o sens egzystencji. Główny bohater, Qohen, jest zmartwiony, gdyż nie potrafi cieszyć się z życia, które mu szczodrze ofiarowano. Nie potrafi kochać, wiecznie czeka na telefon od osoby, która obiecała zadzwonić. Jest geniuszem komputerowym, niespełnionym, uciekającym od towarzystwa. Podczas imprezy poznaje ,,Morfeusza'', zamierza dowiedzieć się, jaki cel udobruchałby go na tym padole łez. Antyutopia Gilliama nie jest przebojowa, ani nie przebija Fahrenheita 451 od Truffauta. Za to znakomicie zabawia się z kinem i jego sposobami na opowiadanie obrazem. 




Poruszające się reklamy na umieszczonych budynkach przypominają wytwór Ridley Scotta z tytułem Blade Runner, ponieważ krótka informacja stała się napędem przyszłości. Mówią o tym, jakie trendy i mody zaistniały w futurystycznej historii ludzkości. Różnica polega na tym, iż w Blade Runnerze świat skąpany jest w deszczu i mroku. Gilliam postawił na kolorowy żywioł palety scenograficznej. Nakłada barwne filtry optyczne na wizjer. Reklamy namawiają do zdobycia szczęścia, wystarczy zadzwonić pod wskazany numer. Jesteś wycieńczony przestarzałymi religiami, jak buddyzm? Przyłącz się do nowych organizacji wierzących w symbole popkultury. Gdyby się tak skupić na obrazie - dostrzec możemy liczne zakazy (brak używania parasolki!) i zagrożenia czyhające na ludzi (sumienna praca nie przynosi ukojenia).



Spore grono pogrążyło się w wirtualnej rzeczywistości. Nasz bohater pogrywa w matematyczno-zręcznościowy program. Wygląda to tak, jakby uruchomił konsolę. Joystickiem odpowiada za ruchy na ekranie. Jego samotność zostaje zagrożona przez kobietę wamp, oraz młodego 15-letniego chłopca, zblazowanego rzeczywistością, ale znającego się na nowinkach technologicznych. Taki dzisiejszy no-life, ze smykałką do poznania uwodzicielskiej kobiety.

Qohen Leth mieszka w mieszkaniu łudząco podobnym do kościoła (być może dawniej był miejscem dla wyznawców Chrystusa?). Jest to bardzo prawdopodobne, mamy religijne witraże, ścienne malowidła, krzyż, w którym umiejscowiono kamerę Wielkiego Brata (nazywają go Zarządem). I podobnie jak w Loraxie lub Raporcie mniejszości całkiem możliwe, że wszyscy są obserwowani. Jeśli nie przez Zarząd, to z pomocą internetowych złóż stron witrynowych. Reżyser stosuje półcienie i korzysta z niskiego klucza oświetleniowego (wysoki kontrast, obniżony poziom natężenia światła). Manipuluje neonowymi klimatami prosto z kina sensacyjnego z lat 80. Inspiracji doszukiwałem się w takich filmach, jak: 500 dni miłości, Matrix, Kochankowie z Księżyca, Mroczne miasto, Zakochany bez pamięci, Pi (?).




Teoria wszystkiego jest stylistycznie dobrana - w oczy rzucają się kolory czerwieni i zieleni. Gilliam dopilnował, żeby natężenie barw wprawiało źrenice w gonitwę po ekranie - za dużo atrakcji! A jak wiemy (lub nie) czerwień w kinie oznacza mocne uczucie, pożar albo ogień, to niespokojna kompozycja. Tak się składa, że film ma mnóstwo podtekstów erotycznych. Zieleń z kolei kojarzona jest z wiosną, co nadaje sens tej zawiłej historii - nasz bohater odradza się wraz z odejściem od zewnętrznych powikłań. Nowy film jednego z członków grupy Monthy Pythona nie jest na szczęście przestylizowany, jak ostatnio przeze mnie oglądana Dziewczyna z lilią lub Pod skórą. Jest wyważony, złożony z teorii chaosu. Czerpie wiedzę z kosmogonii i VR - stale w rozwijającej się formie.
 
Terry Gilliam udowadnia, że nie potrzebuje schodzić ze sceny. Jeszcze nie teraz. Nie jest to dzieło wybitne. Nie zbliża się do jego najbardziej przełomowych lat twórczości przypadające na lata 80. i 90. Teoria wszystkiego jest filmem dobrym, którego jednak bym nie promował, ponieważ nie jest to produkcja wyrobiona dla mas. Rozrywką jest tylko wtedy, gdy wasze zaplecze obejrzanych filmów jest przynajmniej warte zainteresowania (macie za sobą coś więcej niż filmy Barei, pseudodokumentalne programy na Polsacie). Gdy znacie się na warsztacie zużytych konwencji w dziejach kinematografii. Żeby dobrze się bawić przy omawianej produkcji, trzeba przyjąć uwagę, że rozkręca się w tempie walca drogowego. 




To nie jest pierwszy, lepszy film, który wybierzesz, żeby zaspokoić głód filmowy. Przywykłem, że Gilliamowi należy dać czas, aby pochłonął nas w surrealistyczno-fantastyczne krajobrazy. Nie ma przywilejów - albo to chwytasz, inaczej rezygnujesz z seansu. Polecać nie zamierzam, aczkolwiek, jak ktoś docenia nietypowe twory i kocha poszerzać horyzonty - znalazłeś to jak ulał. Otworzysz się, czy zamkniesz na niecodzienną propozycję? Pozostawiam wolny wybór. Podobnie jak w Matriksie, dopóki trwasz w więzieniu własnego umysłu, nigdy nie zaznasz szczęścia. Interpretacji z pewnością jest więcej.

Chris dedukuje: Teorię wszystkiego online

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz