Tytułowy Walter Mitty (Ben Stiller), to marzyciel o niezwykłej wyobraźni, lecz poza wymyślonym ego niczym się nie wyróżnia. Jest pracownikiem Time'a zajmując się wywoływaniem zdjęć. Jego kariera wisi na włosku z powodu jednego zagubionego negatywu. Dowiaduje się, gdzie go odnaleźć. Dlatego postanawia wyruszyć w podróż, aby poczuć się jak bohater swoich fantazji i przy okazji udowodnić, że wcale nie zrezygnował z życia na rzecz pracowania na stanowisku dla jednostki, która nie rozumie ludzi bujających w chmurach. Walter wielokrotnie wyłącza się z otoczenia, by połączyć się z wyobraźnią i tam rozgrywać wszystko po swojemu, z pozytywnym skutkiem. Był nawet taki moment, że nie wiedziałem, czy jest to wymysł jego umysłu, czy prawda objawiona.
Film opiera się na szerokich kadrach i podłużnych planach prowadzenia kamery. W tle przeważnie ktoś przechodzi, coś przejeżdza - jest ruchliwie i bez dokładania muzyki - nie wliczając melodyjki w windzie.
Kameralne kino zostaje zmącone i wymieszane ze scenami akcji. Nie brakuje motywów wyjętych z komiksowych klisz i założeń - musi być efekciarsko, dynamicznie skomponowane, aktor bawi się z wizerunkiem nadludzi: superbohaterów i ich heroistycznymi wyczynami.
Jak na komedię, nie ma zbyt wiele powodów do parsknięcia śmiechem. Parę razy dałem upust i oddałem się zabiegowi skurczy żołądka, ale potem nachodziła refleksja, że śmiech jest zasłoną do złożonych problemów jakie podejmuje Stiller i łączy je ze smutkiem - po radosnych scenach. Film wywołał u mnie rechot najczęściej z powodu gry słowem, pomyłką w wymowie i ,,zawiasach'' postaci, gdy pochłaniał go trans skupienia się na jednej wizji i sprawie. Scena nawiązująca do Benjamina Buttona - sparadiowanie dramatu Davida Finchera, to genialne posunięcie.
Nie mam nic za złe, że scenarzysta poniekąd upraszcza drogę do spełnienia marzeń, z lekkością prowadzi bohatera do podejmowania trudnych decyzji i tym samym dokonuje niewyobrażalnych czynów, w których mógłby ulec okaleczeniu, utracić zdrowie lub doprowadzić się do śmierci.
Nie mam żadnych obiekcji, co do gry aktorskiej. Jest poprawna, nikt się nie wybija, nikt jakoś nie udaje, że opanował warsztat po całości i ma pełen wachlarz umiejętności. Nawet Sean Penn, którego uważam za dobrego aktora nie oddziaływał wystarczająco na bodźce odpowiedzialne za pamięć, chyba, że będę go wspominał przez pryzmat jego włosów i obiektyw.
To będzie mój jednorazowy wypad na omawiany film. Nie sądzę, abym kiedykolwiek do niego powrócił, ale jeśli jesteście przytłoczeni pracą i tygodniowym grafikiem, męczą Was zapchajdziury w życiu można wybrać się do kina i zapomnieć o tym, że nie zawsze jest kolorowo i niekoniecznie wychodzi to, co zamierzaliśmy. Porzuć marzenia, by je realizować. Oderwij się od obowiązków i zacznij robić to, czego pragniesz doświadczyć. Znajdź cel i spełnij go. Nie wiele stracisz, a zyskać można znacznie więcej. Taki jest morał i przekaz tego filmu. Podchodzi pod kino familijne i dlatego też zakończenie zostało poprowadzone zbyt naiwnie, sztubacko, jakby zabrakło taśmy filmowej, a także miało zadowolić tych, którzy nie oczekiwali dramatu.
P.S. Po napisach końcowych nie pojawia się żadna dodatkowa scena.
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz