środa, 15 marca 2017

Zło we mnie - Horror na miarę naszych czasów



Doczekaliśmy się sensownego renesansu autorskich filmów grozy. Zaczyna powracać moda na wysublimowane horrory, które bardziej kojarzą się z dramaturgią na scenie niż przymusowym straszeniem, co pięć minut. ,,Zło we mnie'' kieruje się niepisaną zasadą, iż trzeba ostrożnie serwować napięcie, aby nie wypstrykać się z pomysłów w ciągu kwadransa. ,,Zło we mnie'' redefiniuje ,,Egzorcystę'' z 1973 r. - pod płaszczem religijności wyłania się nowy obraz szatana, który nie kryje się na zewnątrz świata, ale w środku człowieka podatnego na grzech. Jednakowo nie jest to horror religijny w tradycyjnym znaczeniu - krzyż czy biblia, czyli symbol, ukłon w stronę chrześcijaństwa, pojawia się stosunkowo rzadko. Nie napiera ani nie narzuca się z bożym elementarzem. Jest elementem, który uzupełnia historię, ale nigdy nie wykracza poza nią.

Głównymi bohaterkami są młode, nastoletnie dziewczyny, które zmuszone są na wspólny wypoczynek od szkoły podczas przerwy świątecznej, ponieważ ich rodzice, z nieznanego powodu - nie odebrali córek z internatu, więc rodzi podejrzenie, że coś mogło się stać lub nie wypalić, ale wszystko zostaje w granicach zagadki czy domysłu. Skazane na siebie: Katherine i Rose - raczej nie przepadają za sobą. Rose ma chłopaka, dlatego woli być u boku ukochanego niż koleżanki z Bramford. Katherine robi długie pauzy podczas konwersacji, zwykle milczy i unika deliberacji. Jest dziewczyną wyciszoną, chorowitą oraz robiącej wrażenie nieobecnej, co budzi niepokój w widzu mimochodem. Gdzieś w równoległym miejscu i czasie - pojawia się Joan. Kobieta zmierzająca w stronę katolickiej szkoły dla dziewcząt w Bramford. Ujawnia swe demoniczne moce, które miewają wpływ na działania naszych bohaterek. 



 Tu pozwolę się zatrzymać, gdyż dalsze zdradzanie meandrów historii rodziłoby przypuszczenie, że zdradzam ważne szczegóły dla fabuły, ale warto nadmienić, że ,,Zło we mnie'', pomimo dwutorowej narracji, jest przejrzysta do odczytu, choć wolno się rozkręca i nigdzie się nie spieszy, dość dotkliwie ujawnia inspiracje filmowe. Kubrickowski chłód - będący wizytówką ,,Lśnienia'' czy ,,Odysei Kosmicznej'' - wkrada się do kamery w liczbach dziesięciokrotnych. ,,Zło we mnie'' uwielbia napawać się powtarzającymi motywami - przypominając o złu, które wydziera się z gardła nastolatki. Od premiery ,,Babadook'' (2014, czyli nie tak dawno) twórcy filmowi się ,,wycwanili'' - kreując maszkary czy potwory jako przyjazne istoty, jakby diabeł stał się powiernikiem naszych sekretów. Umilając wizerunek anioła upadłego potrafimy zrozumieć wybór, jaki dokonują nasi ekranowi bohaterowie, powierzając życie szatanowi, choć wiemy, że to niewłaściwe - staramy się pojąć ich motywacje. Religijna przypadłość, na którą zapada wiele horrorów (nie tylko dzisiejszych) zawsze wydaje się komentarzem na temat niewytłumaczalnych sił, z którymi chcielibyśmy nawiązać przymierze lub interpersonalny kontakt. Nie traktujemy zła w kategorii: intencjonalny czy pragmatyczny. Zazwyczaj potrzebujemy impulsu, żeby poddać się wątpliwym praktykom - najczęściej niezgodnych z przepisami dekalogu czy praw bożych spisanych poprzez Ducha Świętego. Musi być jakiś powód: ucieczka od rzeczywistości czy dojmująca samotność, albo niechęć do ludzkości czy coś w ten deseń. ,,Zło we mnie'' idzie w tym samym kierunku - ujawniając zło jako odpowiedź na świat, w którym Bóg milczy i pozostawia społeczność na los przegranych.

Oczywiście możemy potraktować ,,Zło we mnie'' jako produkcję o chorobie psychicznej, do której nie możemy mieć zastrzeżeń, bo z niczym nie zwleka, wcześnie otrzymujemy ostrzegawczy sygnał, że z Katherine coś jest nie w porządku, ale marnotrawstwem byłoby śledzić jedną rzekę, przez którą przepływa kobieca niedola. Wszystkie bohaterki cierpią na jakąś niewytłumaczalną chorobę. Rose opowiada przerażające historie oraz odczuwa niewyrażalny niepokój wewnętrzny, narasta biegle, bo choćby jej chłopak nie pomaga przezwyciężyć skrywanej boleści (być może jej nie dostrzega, jak wiele innych postaci ślepych na udrękę). Joan błąka się niespokojnie, natrafiając na dziwną parkę pośrodku pustych przecznic, a szatan zjawia się jako cień, by towarzyszyć ludzkiemu pragnieniu, by mieć kogoś przy sobie. Ale co najlepsze: lucyfer nie jest ukazany jako twór piekielny, jawi się jako fałszywy zbawca, że uwolni człowieka od jego problemów, introwertycznych demonów, błagając krzykiem o pocieszenie. Przewrotna myśl zawiera się w dziele Oza Perkins: człowiek szuka wybawienia w czczeniu nieludzkich rytuałów, co paradoksalnie wyklucza szatana jako kusiciela - tym razem bacznie obserwuje poczynania swoich ofiar, jakże przebiegła musi być ów istota z głębokich czeluści, skoro nie musi się starać, aby zwrócić na siebie uwagę - stając się ,,przyjacielem'' ludności?



,,Zło we mnie'' rozgrywa się bardzo spokojnie, niemal kalkulacyjnie, jakby belzebub drwił z ludzkiego pośpiechu. Jedynie ścieżka dźwiękowa przerywa senny ton opowieści, a dziwne, przerażające odkrycia na drodze nieszczęśliwych kobiet prowadzą do nieopisanych bólów wskazując na umysłowe czy duchowe zagubienie. Wyciszony kadr zdaje się ciszą przed burzą, a drobna, niewskazana pauza informacyjna atakuje czym prędzej dialogiem, po którym wolimy słyszeć ciszę, bo nigdy nie wiadomo czy nie przemawiamy językiem szatana, bo czasem zło przybiera karykaturalne, powykręcane kształty, a co gorsza: pochodzi od nas. Czyż nie tym jest zgroza: strach przed własnym sobą, przed własnymi dokonaniami?

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz