Powiem szczerze - prawdopodobnie pierwszy i ostatni raz wybrałem się do Kanady na festiwal filmowy - okrutnie się zawiodłem, pomimo swojej reputacji, jako piąta siła selekcji międzynarodowych festiwali. Biznesy okazały się ważniejsze od kinematograficznego święta, i każdy zaczyna się lansować, jak na największych imprezach typu Cannes. Mdły przepych zniechęcał, wiele filmów wręcz niestrawnych dla żołądka, do tego dziwne wybory w konkursach, których nie rozumiem jako stały widz podczas wręczania statuetek. Widać też, że niektóre produkcje były mocno promowane wielkimi, rzucającymi się plakatami, jak ,,Emilia Perez'' czy ,,Anora'' (o jakimś tam sex-workingu). Jeśli tym mieli zaimponować na wielkiej imprezie, celowo zignorowałem ich płytkie podejście. Tak bardzo to ,,olałem'', za przeproszeniem, że nawet nie ruszyłem w stronę popularnych filmów - tylko szukałem bardziej pod siebie. Także, niektóre popularne utwory porzuciłem na starcie.
Na plus, że mieliśmy wielogatunkowe dzieła - komedie, dramaty, sportowe, familijne czy mieszanka gatunkowa. Było w czym przebierać. Lista filmów, którą przeglądałem jest imponująca, ale czasem żałowałem, że wszedłem na seans. Jak to bywa na festiwalach - zawsze znajdzie się zgniła produkcja, którą masz ochotę zwrócić. Bez względu na to, gdzie wyjedziesz - zawsze znajdzie się, za przeproszeniem, szajs, o którym chcesz zapomnieć. I to w trybie natychmiastowym. Pierwszym zaskoczeniem był fakt, że zwycięzcą wśród publiczności okazał się przeciętny ,,The Life of Chuck'', którego fenomen nie pojmuję, ale zgaduję, dlaczego wygrał w tej konkurencji, bo to adaptacja powieści Stephena King, a to raczej modny literat wśród publiczności. Jasne, sporo produkcji nie widziałem, a na samym festiwalu byłem zaledwie kilka dni, bo od 7 do 14 września (plus inne zajęcia, o których nie będę się wypowiadał), więc miałem ograniczone pole manewru. Swoje światowe premiery miał m.in. wyreżyserowany przez Angelinę Jolie dramat wojenny ,,Without Blood" z Salmą Hayek i Demiánem Bichirem w rolach głównych, oparty na powieści Alessandro Baricco. Jest też pierwszy od sześciu lat film Mike'a Leigh, ,,Hard Truths" z Marianne Jean-Baptiste, który był zapowiadany jako ,,ciągła eksploracja współczesnego świata z tragikomicznym studium ludzkich mocnych i słabych stron ".
Wśród pełnometrażowych debiutów reżyserskich na festiwalu znalazł się sportowy film biograficzny Amazona ,,Unstoppable" w reżyserii Williama Goldenberga, z Jennifer Lopez w roli głównej, David Mackenzie powrócił z thrillerem ,,Relay'', z Lily James, Samem Worthingtonem i Willą Fitzgerald w rolach głównych, który skupia się na maklerze lukratywnych wypłat. Całkiem duże bogactwo, a nie wymieniłem nawet połowy tego, co tutaj można było zastać. Nikt fizycznie nie byłby w stanie tego wszystkiego obejrzeć, skomentować, już nie wspominając o wyczerpujących recenzjach, dlatego postanowiłem krótko podsumować, co mi się podobało, a co niekoniecznie było godne mojej uwagi.
Filmy, po których dostałem zgagi (w żartobliwym tonie):
1. Nightbitch
Absolutnie najgorszy film, jaki oglądałem, co jest zaskakujące, bo to czarna komedia, gdzie Amy Adams podczas nocy zamienia się w psa (!). Produkcja na podstawie prozy Rachel Yoder, to nie przemawiająca opowieść z pogranicza fantastyki. Spodziewałem się jakieś dziwnej mieszanki ,,DogMana'' (2023) od Luca Besson z karuzelą śmiechu, a dostałem fałszywy, byle jaki miszmasz gatunkowy, który kopiuje od innych, i to tak nieudolnie, że chcesz wyjść z kina. Początkująca artystka z Nowego Jorku nie potrafi pogodzić rodzicielstwa z karierą, czyli standard w post-feministycznym społeczeństwie. Dobry, współczesny temat zamienia się w groteskową jazdę, gdzie barierek dawno nie ma, bo twórcy sami pozbawili się narzędzi pracy. Dzieciak w niemowlęcym wydaniu zachowuje się nienaturalnie, jak na swój wiek, ojciec to zapatrzony w siebie fagas, a sama matka nie należy do przesadnie lubianych postaci, bo to przerysowana frustratka, której chcesz przywalić z liścia, niż współczuć (!). Absolutne dno, po którym dostałem niestrawności.
2. The Cut
Orlando Bloom wraca w dość imponującej formie, bo gra wyczerpanego fizycznie boksera, ale cała jego treść, to kamuflująca się autoagresja i pompowanie niezdrowych nawyków żywieniowych. Dosyć sprytnie zaprogramowany, bo wydarzenia dzieją się od tyłu, w niechronologicznym porządku, ale poza tym jest koszmarnie turpistyczny. Podobnie, jak w ,,Jokerze'' aktor chudnie w oczach, tylko po to, żeby uzyskać prawidłową wagę na spektakl wieczorowy. Wyniszcza się do tego stopnia, że autor puszcza obrzydliwe sceny, jak masturbujący się bokser, byle stracić kilka funtów na wadze. Okropny pokaz, bo nigdy nie jest subtelny, tylko bezczelnie narzuca swoją agresywną formę prezentując wykończonego aktora na planie. Katastrofa, bo filmowo położony na deski w pierwszej rundzie.
3. Anora
Wiem, miałem nie iść, ale poszedłem, i żałuję. Z całego serca żałuję. Wszyscy zachwyceni, tylko ja znów marudzę, i uważam to za pustą farsę, podobnie jak film ,,Substancja'' wyświetlany w kinach. Naprawdę, jestem wyrozumiały, rozumiem, że dla innych to super rozrywka, ale dla mnie to pokaz nieuczciwej banalności. Rozrywkowa dziewczyna z seks-usługami niczym współczesny kopciuszek, która zamiast na balet, wyszła na seks. Erotyczne tańce ukazywane od tyłu. Histeria miesza się z delikatnością, a fabuła zahacza o telenowelę z wieczornej pasmówki CNN. Zapatrzony w siebie obrazek bogatych ludzi o niezaspokojonych potrzebach erotycznych (nie lepiej pójść do łóżka z żoną, albo partnerką?). Komercyjna wizja szalonego świata, dla których szczytem przyjemności jest kupienie sobie młodej, apetycznej dziewczyny. Las Vegas w kinematografii: dużo świecidełek, mało serca.
Przeciętne filmy, o których zapomnisz, albo przynajmniej wspomnisz (w żartobliwym wydaniu):
1. The Life of Chuck
Jak wspominałem - wygrał konkurs. Zdobywając nagrodę wśród publiczności. Czemu? Niektórzy krytycy filmowi byli równie zdziwieni, co ja. Historia, jakich wiele opowiadająca o nauczycielu na końcu świata, równie anonimowy, co ja w świecie internetu. Zamieszany, emocjonalny kocioł, który najlepiej zrozumieją fani twórczości Kinga. Postać cofa się w czasie (brzmi ekscytująco, wiem!), pręży czarujące występy, w tym przyjemną wokalno-taneczną sekwencję, ale nie czuję satysfakcji, bo to kino przeładowane atrakcjami, do tego chaotyczne i wymuszające beztroski uśmiech, kiedy nie mam na to ochoty.
Ma coś z brazylijskiej telenoweli, bo bohaterowie zachowują się nielogicznie, ich filozofia została wydarta z papieru czy kartek dla akwizytorów chadzających po chałupach. To wszystko zostało podlane modnymi hasełkami, że nie warto marnować życia na głupstwa (pfff, to ma być objawienie?). Sentymentalna podróż w wehikule czasu, bo w filmie jesteśmy na różnych etapach życia - i jako dziecko, i jako dorosły, który plecie głupstwa do telefonu, bo zaczyna tęsknić za byłą (!). Bawiłem się całkiem nieźle (szczególnie, gdy bohaterowie zachowywali się irracjonalnie), ale widziałem mocniejsze, konkretniejsze dzieła. Ten jest posklejany z różnych rzeczy. Publika dobrze się bawiła - ja mam mieszane odczucia. Jakieś tam refleksje pozostały, jak widać, więc uważam go za typowy film niedzielny, który i tak typuję wyżej niż przecenianą ,,Substancję'', która jest karykaturą, niemożliwych do spełnienia, kanonów piękna.
2. Millers in Marriage
Całkiem milusi temat, gdzie starsi wiekowo aktorzy muszą nauczyć się sztuki komunikacji na nowo, choć nie jest to łatwe, zwłaszcza że dzisiejszy świat nie potrafi się ze sobą właściwie kontaktować, bo uważa, że świat cyfrowy jest przyjemniejszy od rzeczywistości. Jak na dość ponury, trudny motyw jest tutaj więcej komedii i pomyłek niż dramatu o ludzkiej potrzebie rozmowy. Zakazane romanse, małżeństwa na ,,wysypisku'', co padają ofiarą długiego stażu, które nie wiadomo, czy warto ratować lub reanimować. Typowy Nowy Jork, metropolia uśpiona w samotności - szukająca okazji do wspólnej rozmowy przy drinku. Raczej wzbudzający letnie wrażenia, a powinno wrzeć i wywoływać spore dyskusje po seansie, a raczej przeszedł bez echa i bez jakieś większej analizy. Raczej tytuł zmarnowanych szans, o którym wszyscy zapomnieli po napisach końcowych...
3. Eden
Najnowszy film Rona Howarda, to w najlepszym razie, stracona szansa na prawdziwy thriller i mocne wejście w cywilizacyjne buty zdeprawowanego świata. Tymczasem wyszła papka, nieintuicyjnie komediowa sztuczka, jak pisałem w recenzji: ,,Niby autor sugeruje, że państwo zarządzający wyspą stosują nową filozofię, to na dobrą sprawę, są ofiarami zgniłego, niepraktycznego systemu przetransportowanego z dumnie nazwanej niegdyś cywilizacji. Popadając w skrajny ideał nadczłowieka. Chwaląc sobie niemieckich filozofów, bo przecież tylko w Niemczech mamy wielkich myślicieli. Co gorsza - rzuca filozofią nie stosując się do niej, to raczej karykatura Schopenchauera, niż odwyk po totalitarnym XX wieku''.
Ulubieńcy festiwalu (lekko w żartobliwym tonie):
1. Mr. K
Ostatecznie postawiłem na pana K, bo to budujące, surrealistyczne dzieło - całkowicie odmienne od tego, co miałem możliwość obejrzeć na festiwalu. Recenzja na blogu, więc wrzucam fragment: ,,W tej narracyjnej estymie panuje wszechobecna monotonia, aby praca zastępowała życie, a życie ulegało bylejakości współczesnego świata - trochę na miarę dzisiejszej prozy Davida Foster Wallace, gdzie biurokracja przejmuje stery nad człowieczeństwem. W głównej roli niezwykle zajmujący Crispin Glover, który nie wie, co dzieje się wokół jego osoby, a on sam ma poczucie, że wylądował w wariatkowie na wolności. Jest wędrownym iluzjonistą, zapomnianym czarodziejem rzeczywistości, gdzie prezentuje magiczne sztuczki przed widownią w kawiarni czy na ulicy''.
2. The Brutalist
Trzygodzinny fresk - potężny, jak walnięcie betoniarką w zaprawę. Historia podąża za życiem László Tóth (Adrien Brody), węgierskiego Żyda, który przeżył obóz koncentracyjny, który zdołał dotrzeć do Ameryki. Udaje się do Filadelfii, gdzie spotyka swojego kuzyna stając się architektem nowego świata. Twórca ewidentnie dzieli film, na dwie połowy: pierwsza oferuje wznoszącą się parabolę, życia postaci oraz kończy się artystycznym przebudzeniem, druga otwiera się wraz z przybyciem do Stanów Zjednoczonych oraz jego żony i siostrzenicy, w końcu udało mu się uciec z obozu koncentracyjnego i przybyć do Ziemi Obiecanej.
Potem dochodzi do różnych, polaryzujących konfliktów, jak wielka miłość Laszlo zostaje wystawiona na próbę, a z mecenasem o duszy wyzyskiwacza musi brutalnie walczyć o własne dzieło, które stworzył dzięki genialnej głowie. Dochodzi niejako, można to nazwać, zazdrość o budownictwo i architekturę przez osoby zajmujące się handlem czy biznesami. Dokonuje się nie jedna zbrodnia, która ma realny wpływ na przebieg wydarzeń. Nie chcę za dużo zdradzać, ale mógłby być krótszy. Ponad trzy godziny o architektach i imigracji, to lekka przesada, lecz jego skala imponuje, oraz rozmach, który powoduje, że czekasz na takie filmy na dużej sali kinowej. Skoro o żydach, to wiadomo, że będzie co nieco o prześladowaniu, i to jest już niemodne w kinie (poważnie!, ile można?). Jest to świetna, wielowątkowa biografia, choć podejrzewam, że niektórzy będą wiercić się na siedzeniach, bo przecież nie każdy potrafi utrzymać uwagę czy koncentrację przez ponad trzy godziny, prawda?
3. Elton John: Never Too Late
Zmysłowa, kompozycyjnie łagodna pozycja o brytyjskim kompozytorze, który produkuje piosenki w sposób wręcz dziecinnie prosty. Nie wybiela ani gwiazdy rocka, ani nie zaprzecza, że miał skłonności biseksualne. Odtwarza popisowe numery na scenie muzycznej, igrając z publicznością. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego sławni muzycy muszą mieć złamane dzieciństwo, żeby zostać wielkim artystą estrady? Czy to jakaś ukryta chęć odkupienia, czy jak?
Elton John, to maestro muzycznej tonacji, który wie, jak nakręcać widownię, ale gdy wraca wieczorami do domu - jedyne, co czuje, to niepokój i chęć sięgnięcia po narkotyki. Porażające, co? Możesz być sławny, bogaty, jak perski książę, a czuć się jak nic nie warty szczeniak śpiący pod kartonem. To szczery portret człowieka, nie tylko pianisty, który rozgrzewał klawisze do białości. W tle lecą „Your Song”, „Rocket Man”, „Candle in the Wind”, ale to wszystko szczegół, kiedy poznajesz tego maniaka muzycznego od drugiej strony, gdy światła gasną, klawisze milkną, a ty musisz ukrywać się ze swoją seksualnością i potworną samotnością artysty. W tej orkiestrze życia jest pigułka rozsądku, to że widzisz, jak ktoś osiąga sukces w show-biznesie, nie oznacza figuratywnie szczęścia w życiu prywatnym. To mocne uderzenie w twarz, dla tych, którzy żądają wielkości od świata.
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz