Zamiast świeżego spojrzenia na artystów - otrzymuję bezkrytyczny opis popkulturowej muzyki. Jego cukierkowa powierzchowność odbija się w tafli bezeceństw - piosenkarz tonie w objęciach obłąkanego tłumu, zakochanych bez pamięci, trywialnych fanatyków, popadając w narkotykowy szał, gdzie nadmiar używek prowadzi do desynchronizacji osobowości. Wydawałoby się, że Robbie Williams, to inspirująca ikona. Nic bardziej mylnego, to zapatrzony w siebie bumelant, który imprezuje do białego rana bez głowy, a błysk fleszy rozświetla puste ego megalomanów, co chcą być na szczycie nietrzeźwości pośród ryku czy wiwatów. Nie od dziś wiadomo, że show-biznes, to farsa, kumoterstwo, chwała, która przemija. I poniekąd twórca ukazuje idoli jako furiatów, co skaczą po scenie, przytulają fanki w łóżku i zgrywają samców, których nie interesuje cudze zdanie. Czyżby? Nieustanna potrzeba udowodnienia publiczności swojego talentu, to nie pewność siebie, ale desperacja.
,,Better Man'' chce zgrywać przykładną satyrę na muzyczny balet, gdzie na ulicach kręcą się tancerze z odsłoniętą piersią - dukając piosenki, jakby to była fantazja wyrwana z marcepanowego Broadwayu. Zaczyna się dziwnie znajomo - na angielskich boiskach, ze szmacianą piłką, w błocie, gdzie bramki są odrysowane kredą, a nasza przyszła gwiazda, to rozhukana małpa, która szuka wrażeń. Robbie Williams, rzeczywiście, przybiera zwierzęcy kostium, jak raper z Torunia o ksywce ,,Małpa'', którego szczenięcość szuka wyzwolenia w tekstach - puszczając się w samopas po lokalnych estradach.
Sarkastyczni znajomi odgrywają teatr sumienia, co notorycznie próbują przemówić do rozsądku pytając ,,Jak to nie wiesz, kim jesteś?''. Gdyby to była armatka wystrzelająca proch z hukiem w serce samozwańczych artystów - nie miałbym problemów z jego ociosaną dramaturgią. Tymczasem jego płytki szantaż sceniczny, bezczelny sentymentalizm próbuje zgrywać ważniejszy spektakl, niż jest w rzeczywistości. Teledyskowy montaż, ciągłe pyskówki, udar przez zażywanie narkotyków - gdzie Williams pociąga nosem proszek z saszetki. Zgubna, emocjonalna próżnia, gdzie wykonawca pajacuje, żeby zaimponować jeszcze bardziej zezwierzęconemu tłumowi - z ogłupionymi dziewczętami z otwartą paszczą.
Dzieciak z klasy robotniczej pnie się po szczeblach, jak w tradycyjnych filmach biograficznych. Obawiam się, że to gatunek ,,stracony'' - przestarzały. Nie chce wyrwać się z monotematycznej ścieżki ikonoklazmu. Nie wiedząc czemu, nadal niektórzy twierdzą, że człowiek, to ukształtowane zwierzę - skoro tak, to dlaczego gatunek niższej rangi nie myśli wielopoziomowo czy abstrakcyjnie? Wszelkie dyskusje, o ludziach traktowanych, jak zwierzęta, biorę w nawias, ponieważ większość z nich chce tkwić w pułapce niskich instynktów. Takim bohaterem jest Robbie Williams - wyszczekaną małpą z krzywymi zębami, czapeczką na głowie, która ma daszek - służąc za element garderoby bogatego wokalisty z osiedla.
W tej przepojonej alkoholem, udawanej biografii, to zestaw scenicznych neuroz, jak z musicali Ken Russell czy Jacquesa Demy, wraz z barwnymi parasolkami wyciętymi z ,,Parasolki z Cherbourga'' (1964). Robią raban na ulicy - prezentując awanturniczy styl życia z dyskoteki. Posklejany montaż, na wzmacniaczach, tylko przypieczętowuje jego synergię rozrabiaki. Wokalista zespołu ,,Take That'' pcha się na różne sposoby, żeby zademonstrować, jak muzyka czyni kogoś nieśmiertelnym, by prywatnie siać terror i niepewność, co do samej tożsamości twórcy. Gimnastykująca się małpa - pełna nieprzyzwoitych, niekontrolowanych emocji - skacze od jednej imprezy do drugiej, od jednej ulicy z wpół rozebranymi chłopakami w dzielnicy, którzy błyszczą urodą Justina Bibera i magnetyczną sylwetką bez skazy.
Jego energiczny ton, to niezła fiksacja muzycznym sprintem, gdzie kadry żądają większych emocji, i szybszych ujęć kamery - przez co niczym się nie wyróżnia od masowej muzyki rock&roll; zagłuszając pragnienia i inspiracje brytyjskiego multiinstrumentalisty. To kolorowy bałagan. Gdzie piosenki mają służyć za wzmacniacz smutnej egzystencji, jakby utwory muzyczne miały właściwości anty-depresyjne, Robbie próbuje pocieszać się muzyką, żeby nie ulec szkodliwym stanom emocjonalnym. Wiecznie zaprzątający sobie głowę kolejnymi ekscesami. Stepowanie do znanych utworów ulega w połowie seansu miazmatycznym skutkom, jak tragiczna nowina o aborcji Nicole Appleton (prezenterki telewizyjnej), miękkie lądowanie na podłodze przez upojenie substancjami chemicznymi. Wrzask wściekłego tłumu oraz nieplanowane pogłębienie natury balangowicza, dla którego jedynym ratunkiem jest stoicki ojciec zapatrzony w show-biznes, w którym rządzi krótkotrwała uciecha. Robbie ze swoimi małpimi zębami, o rozbrykanych oczach krząta się na arenie pośród instrumentów, widuje samego siebie, duplikując cząstkę siebie, obserwując swoją schizofrenię, jak zatraca się w muzycznej paplaninie - nie wiedząc, czego chce od życia, bo zawsze słuchał tłumu, bezmyślnie i bez zastanowienia. To jakaś trauma zakodowana w muzycznych przebojach, jakby artyści chronicznie cierpieli na stany lękowe oraz tożsamość w trakcie rozkładu.
Biorąc pod uwagę ostatnie miesiące, gdzie ,,Kneecap'' namieszał w głośnikach - o politycznym buncie przeciwko oportunistom - to ,,Better Man'' jest oportunistycznym, konformistycznym dziełem bez własnego głosu. Który nakłada narkotyczne wizje, tłumi wolność, jakby artyści stali się pionkami dla mas. Przecież wirtuozeria na scenie powinna kojarzyć się z ukojeniem, z jakąś mistyczną mocą z run. Grzebie się po chodnikach, tańcząc w trolejbusie, podłączony do elektrycznych instrumentów - żeby sprowadzić muzykę do konsumentów zapatrzonych w idoli na scenie życia. Narracyjna dysproporcja między ułożoną biografią, a procentowym szaleństwem zostaje zaburzona na poczet małpiej figurki, a skoro człowiek woli być zwierzęciem - będzie zachowywał się, jak nietresowane zwierzę, nie znając umiaru w nałogach: od uzależnienia, żeby nie protestować przeciwko tłumom, po niekontrolowane wyzwiska. Dziennikarska robota zostaje spłaszczona, a wokalna wrażliwość tępieje przez kolaż teledyskowy. To, co inni uważają za przebój - ja mogę uznać za niesmaczny, niesympatyczny kawałek odgrywany na gitarze. ,,Better Man'', rzeczywiście, mógłby być lepszy, gdyby nie to, że pędzi przed siebie w chmurze komiksowych pomysłów (jak szaleńcza jazda za kółkiem w trybie przyspieszonym). Gdzie kolory są równie bezbarwne, jak zachmurzone niebo.
Wielka Brytania, Chiny, USA, Francja, Australia, 2024, 134'
Reż. Michael Gracey, Sce. Michael Gracey, Oliver Cole, Simon Gleeson, Zdj. Erik Wilson, Muz. Batu Sener, prod. Sina Studios, Rocket Science, Facing East Entertainment, wyst.: Robbie Williams, Alison Steadman, Kate Mulvany, Liam Head, Anthony Hayes
0 Komentarz(e):
Prześlij komentarz