sobota, 10 maja 2025

Trzy na jednego #37

Foto. Columbia Pictures
Kadr z filmu ,,Karate Kid: Legendy''


 Trzy na jednego, to seria, gdzie będę krótko omawiał najnowsze produkcje, które lecą w kinie, albo co gorsza - nie pojawiły się w polskiej dystrybucji. Na czym polega zabawa? - ano na tym, że zaczynam od historii, która podoba mi się najmniej, a trzeciego kandydata mianuję jako zwycięzcę zestawienia. Zakładam, że będą to mini-recenzje, czyli skrótowe podejście do opowiadania obrazów. Lapidarna forma, która ma zachęcić lub zniechęcić do oglądania.

The Comic Shop

Produkcja sfinansowana podczas zbiórki na Kickstarterze - to niezależny projekt, który wyszedł poprawnie. Nie chciałbym być zbyt surowy, bo doceniam każdą inicjatywę, żeby zostać filmowcem, natomiast jest to średnio udane dzieło. Pachnące sentymentalną wróżbą. Opowiada o pracy w sklepie z komiksami (jak w tytule), gdzie Mike (Jesse Metcalfe) jest niespełnionym ilustratorem zmagającym się z podupadającą branżą. Na papierze brzmi zacnie, bo dostajesz maniaków na punkcie obrazków, ale kiedy przypomnę sobie ostatnie lata, to otrzymaliśmy kapitalny ,,Funny Pages'' (2022) - o niestabilnych emocjonalnie wariatach, którzy mają bzika na punkcie rozrysowanych paneli w zeszycie. Ba, w Polsce otrzymaliśmy świetny dokument o PRL-owskich komiksach w ,,W ostatniej chwili'' (2011). Także, ,,The Comic Shop'' na tle konkurencji wypada blado, ponieważ skupia się na wątkach, które gubią udział w dzieleniu pasji do namalowanych obrazów. Mike jako szef małego sklepiku ma paskudny nałóg alkoholowy - co stanowi substytut niespełnionych marzeń. Lepiej wypada samouk kandydujący na uczelnię sztuk pięknych. Ma naturalny talent do rysowania, a jego wrodzony optymizm pozwala zapomnieć o nieszczęściach. Tym gorzej, że nie pozwala zagłębić się w szaleństwo, jak komiksy porywają niezrównoważonych geeków. 

Drażni też niespójność tematyczna. Płynny gatunek komedii przebiera się w dramat, a później w większy dramat - zupełnie tracąc z oczu cel, dlaczego komiksy są fantastyczne. Zamiast tego dostaję kapryśnych ojców, a szczytem powieści obrazkowych jest ,,Techno Man'' (co to niby za tytuł, który mogą kojarzyć co najwyżej osiedlowe nerdy ze Stanów Zjednoczonych?). Produkcja bliższa hipsterom, niż widzom, którzy chcą uczestniczyć w świecie nieskończonej wyobraźni. Brakowało mi żywej energii, czegoś więcej, niż obserwowania, jak duży chłop martwi się nieistotnymi sprawami. Jako opowieść o fantazji, żeby zostać przyszłym mistrzem rozrysowanych paneli w albumie dla dużego wydawnictwa - przeciętny. Jako komedia kumpelska skupiona wokół komiksów - poniżej przeciętnej. Doprawdy, nie wiem, co mógłbym powiedzieć na jego obronę - ma jedną, sympatyczną scenę, kiedy bohaterowie wyobrażają sobie, że schorowana babcia jest potworem z nabijaną bazooką na grzbiecie, i to była jedyna myśl, kiedy pomyślałem, że mógłby stać się komiksowy. Oderwać od rzeczywistości, oraz ponieść trzewia tej zwariowanej magii, jak tworzyć coś z niczego. Nic z tego - powrócił do mętnych motywów, z obolałymi bohaterami, gdzie magia komiksu jest tłem dla dramatu ludzkiego. 

USA, 2025, 94'

Reż. Jonathan L. Bowen, Sce. Jonathan L. Bowen, Scott Reed, Zdj. Ryan Galvan, Kos. Ramee Randall, prod. JLB Media Productions, Thats Hollywood, wyst.: Tristin Mays, Micah Giovanni, Jesse Metcalfe, Mike Dusi 



Karate Kid: Legendy 

Smaczny, odgrzewany kotlet. Nie rozumiem potrzeby, aby odświeżać hit z lat 80., ponieważ seria zatrzymała się w swojej powtarzalności. Najnowszy Karate Kid nie odświeża formuły, lecz proponuje nostalgiczny powrót. To trochę przykre, że zaczyna akcję w Pekinie, gdzie w uszach bębni język chiński, żeby młody nastolatek Li Fong (Ben Wang) przenosił się do Nowego Jorku - do najbardziej oklepanego miejsca w historii kinematografii, słuchając oklepanego języka angielskiego. Seria mogłaby zmienić scenerię, a nie oferować wyjazd azjatyckiego zawadiaki do metropolii w Stanach. Co śmieszniejsze, Nowy Jork, to nie Nowy Jork, ponieważ zdjęcia były kręcone (głównie) w Montrealu, czyli w Kanadzie. Przez co - staje się mniej egzotyczny, a bardziej swojski. Produkcja od samego początku podejmuje podwójną decyzję. Potwierdza bezpośrednią ciągłość tego, co zostało opowiedziane w ,,Karate Kid 2'' (1986), kiedy Daniel LaRusso podróżuje na Okinawę, a jednocześnie prawie całkowicie pomija wydarzenia z 2010 roku (reboot serii). Z tamtej wersji zapożycza wyłącznie pana Hana, ponieważ Jackie Chan powraca na ekrany jako mistrz w sztukach walki w opanowaniu dyscypliny, które prowadzi w Chinach (później przyjedzie do NJ, do Wielkiego Jabłka, żeby zaoferować trening przed wielkim turniejem - czyli sztampa).

Foto. Columbia Pictures


Największą siłą tego jałowego projektu, są dynamiczne, płynnie zdynamizowane sekwencje walki w ciasnych zaułkach, gdzie czujesz, jak plecy bolą od upadku, a kopniaki przyprawiają o ból głowy. Ma kilka zabawnych wierszy, jak fakt, że adept kung-fu modli się do obrazu z podobizną Jackie Chan (idol z dzieciństwa zasłużył na naszą osobistą kapliczkę). Jak nie kochać tego hongkońskiego parkourowca, który na ekranie błyszczy zręcznymi unikami? Jak na staruszka: żwawy weteran branży, który wciąż ma okazję się wykazać, gdyż ma jedną zabawną sekwencję starcia z nastolatkiem (z Li Fong). Cała reszta, to namolny plagiat oryginalnej serii. Główny ,,antagonista'' serii - wielki karateka za dychę, to najbardziej nieznośny, rozkapryszony dzieciak, jakiego oglądałem w 2025 r. Jego czarne kimono, to odwzorowanie czarnej duszy bez serca. Drażnił do tego stopnia, że zacząłem kląć, bo chciałem, za przeproszeniem, wpuścić ostry łomot dzieciakowi z zadartą miną (w trakcie seansu!). Jest bardziej przerysowany, niż najgłupsi złoczyńcy od Marvela. Wiecznie nadąsany, jakby miał spięte pośladki i nie potrafił oddać życzliwego uśmiechu drugiej osobie. 

Kto tak pisze w XXI wieku, żeby robić z młodego chłopaka imbecyla, którego jedynym talentem jest wschodnia kultura okładania przeciwnika? To przez niego film traci na jakości, bo zachowuje się, jak umysłowy debil, a jego wiarygodność spada z każdą upływającą minutą. Tytuł ,,dzbana roku'' ma zagwarantowany. Inną wadą, która jest największym policzkiem, to ostateczna konfrontacja na arenie, ponieważ walki trwają za krótko - poprzecinane niezgrabnym montażem, jakby film spieszył się do oficjalnego werdyktu zakończony gwizdkiem sędziego. Finałowa batalia ma popisowe numery akrobatyczne, ale turniej, jako całość, rozczarowuje i odbębnia podstawowe zasady gry w dojo. 

Montażyści skaczą między wydarzeniami w trybie przyspieszonym, co sprawia, że cała emocjonalność spada na barki starszych mistrzów walki, jak Ralph Macchio czy Jackie Chan, którzy wnoszą najwięcej witalności do skostniałej aparycji produkcyjnej. Poprzetykany drobnymi wstawkami komiksowymi, czy zabawnymi plakatami z ,,Tekkena'' - chcąc nawiązać do kopanej gry wideo, bo przecież używanie pięści i pracy nóg to codzienna czynność, nawet w komunikacji miejskiej. Ben Wang w roli głównej, to wschodzący gwiazdor pochodzenia chińsko-amerykańskiego. Jego postać jest sercem tej nowej historii, reprezentując walkę o adaptację i poszukiwanie tożsamości, które są powracającymi tematami w sadze. Różnorodność etniczna nie równa się różnorodności w filmie, gdyż przymila się do klisz gatunkowych: za dużo czerpie z oryginalnej serii, żeby czymkolwiek zaskoczyć. W pojedynczych fragmentach oferuje przyjazny, czarny humor, z satysfakcjonującą bijatyką w uliczce, ale jako całość pozostawia niedosyt, ponieważ kopiuje utarte wzorce, a przewidywalny finał rujnuje miłe akcenty podczas trenowania z legendarnymi wojownikami w kinie, jak Jackie Chan. 

USA, 2025, 94'

Reż. Jonathan Entwistle, Sce. Rob Lieber, Zdj. Justin Brown, Muz. Dominic Lewis, prod. Columbia Pictures, Sony Pictures Releasing, wyst.: Jackie Chan, Ben Wang, Ralph Macchio, Joshua Jackson, Katrina Batur



Superboys of Malegaon 

Satyra na Bollywood? I na kino produkcyjne? Jednocześnie parodia kina superbohaterskiego (liczne odniesienia do ,,Supermana''), jak pochwała dla amatorów, którzy kochają kino, nawet jeśli nie mają potencjału na miarę Antonioniego czy Godarda. Opowiada o kumplach z Indii, którzy postanowili nakręcić własny film w ,,chałupniczych'' warunkach. Przyjaciele z odległej wioski, w przemysłowym mieście Malegaon (część zachodnia Indii) rzucają się w wir kaset VHS oraz realizując własny pomysł na kino z niskim budżetem, i wiarą we własne możliwości. Śmieszny film z parą niepoprawnych optymistów, którzy zakochali się w klasykach kina niemego, gdyż uwielbiają prace komików, jak Charles Chaplin czy Buster Keaton. Na ekranie przedstawiają ubogą wersję Bruce'a Lee, a ich motorem napędowym jest używanie roweru jako wózka do pracy z kamerą - tworząc lokalne parodie udanych klasyków Bollywood, a jednocześnie odnosi się do amerykańskich mitów, jak sprzedać marzenia, żeby zostać zauważonym. 

Nieco pokraczny projekt - z wypalonym środkiem. Za to szczery portret, iż wystarczy chcieć, żeby wyskoczyć ze swoją wizją w świat. Kiedy władze zamykają dostęp do podrobionych tytułów, z powodu naruszenia praw autorskich (piractwo!), Nasir Shaikh postanowił nakręcić własne oryginalne filmy z pomocą swoich przyjaciół. Zatrudniając na scenę idealistycznego pisarza Farogha (Vineet Kumar Singh) i wspierającego go aktora o imieniu Shafique (Shashank Arora). Ich pierwsze dzieło, satyra na hinduską przygodową grę akcji ,,Sholay'' z 1975 roku, staje się niespodziewanym hitem. Sukces kusi, gdy Nasir i spółka tworzą kolejne filmy inspirowane innymi hitami z odległej Indii.

 Scenarzysta Farogh marzy o poważnej karierze zawodowej - chcąc przenieść się do stolicy kinematografii, do Bombaju (ojczyzna przemysłu bollywoodzkiego). To skromni ludzie, którzy za pomocą aparatu kinematograficznego marzą odpocząć od trudów codzienności, i dać trochę zabawy lokalnym gospodarzom, żeby na chwilę zapomnieć o prywatnych problemach. Fascynujące jest to, jak historia zagłębia się w dwoistą naturę show-biznesu, gdzie kompromisy są obowiązkowe, jeśli chcesz łączyć zysk z miłością do rzemiosła. Samo tworzenie filmów jest obciążające dla twórców, o tym wie każdy miłośnik kina, reżyserzy czy studenci dowolnych praktyk audio-wizualnych. To optymistyczne podejście do makabrycznego zawodu, który nie jednym autorom odebrał pasję do kręcenia filmów. 

Foto. Tiger Baby Films

Dzieciaki z klasy robotniczej biegają z plakatami, remiksują cudze dokonania, a później ruszają po podbój Bollywood, który nigdy nie nadchodzi, bo nie każdy ma szansę na bombastyczne otwarcie nowego rozdziału. To, w dużej mierze - opowieść o grupie przyjaciół, którzy dają się ponieść własnym ambicjom, gdzie główny bohater jest lekkomyślny, w stosunku do scenarzysty, co działa w sposób bardziej analogiczny czy powściągliwy (pragmatyk kontra idealista). Drobne konflikty na temat, jak widzą kinematografię - sprawia, że dochodzi do małych przepychanek słownych, lecz film pozostawia widza w szampańskim nastroju. Nie chce stresować fanów ruchomych obrazów, płynie po wędrówce wielkich oczekiwań, że zostaną dostrzeżeni przez kapryśny rynek. Paradoksalnie, najlepiej wypada w utarczkach, niż w poczuciu, że kręcimy coś żywiołowego na ekranie - ich filmy często nie oddają ducha napalonych fanatyków kina, co bywa lekko problematyczne, skoro chcemy oglądać fikcyjne filmy za kamerą na ekranie. Jego cechą jest szczerość w oddaniu problematyki pozostania sobą w kreowaniu niewinnych produkcji. Bywa cukierkowy, więc dla osób, które wolą filmy realistyczne, i z jajem - mogą poczuć się niezadowoleni. Cierpi na długą ekspozycję, i wadliwy środek filmowy, ale jako pozostałość po dinozaurach zakochanych w kasetach wideo, i w tandetnych filmach - zawsze jest okazja cieszyć się samym świętem kina. 

W polskich kinach: premiera 24 maja 2025 r. 

Indie, 2024, 127'

Reż. Reema Kagti, Sce. Varun Grover, Shoaib Nazeer, Zdj. Parnil Vishwasrao, Swapnil S. Sonawane, Muz. Sachin-Jigar, prod. Tiger Baby Films, Excel Entertainment, wyst.: Adarsh Gourav, Athar Nawaaz, Kavita Pais, Amita Pavera, Yash Yogi, Riddhi Kumar



0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz