niedziela, 10 marca 2024

Perfect Days - Wystudiowany kicz

 


Najnowsze dzieło Wima Wenders odcina się od spuścizny jego klasycznych filmów drogi czy ludzi na uboczu społecznego ładu. Traktując obcy kraj jako dziwactwo, które należy napiętnować fałszywym wizerunkiem. Niemiecki filmowiec nie zdaje sobie sprawy, jak powierzchownie zagląda do Japonii, gdzie miejscowy dozorca przypomina wyobrażenie o azjatyckiej kulturze. Jak Koreeda w ostatnich latach próbuje udawać Europejczyka, to teraz dostajemy odwrotną wersję przekrętu, gdyż to Europejczyk udaje Azjatę. Myśląc, że nie wyczuję jego mylnego wrażenia na temat państwa na Wschodzie. Japończycy, wbrew pozorom, to naród wygadanych kabotynów, którzy celebrują życie w barach popijając sake do przysmaków, rozmawiający na przyziemne tematy, co lubią jeść owoce morza czy świeże ryby. Gdzie piercing łączy się z napiętnowaniem społecznym, dziewczęta mają krzywe zęby dla urody. Tymczasem Wenders popłynął w nieznane, gdzie Japonia nie jest Japonią, a co najwyżej jego mętnym odbiciem przez pryzmat zachodniego Europejczyka. 

Jest to problematyczny film od samego wstępu, gdyż podczas jazdy samochodem słyszymy piosenki w rytmie rocka, ale wykonawców zagranicznych. Gryzie się to z Azją Wschodnią, która słucha j-pop, wykonawców z anime, gdzie urządzają sobie koncerty karaoke. Gdzie stoiska z czasopismami czekają na konsumentów w samym centrum wydarzeń. Wenders nie chce opowiadać o Japonii - woli własne wyobrażenia, orientalizując coś, czego orientalizować się nie powinno. Marzenia o doskonałym, nienaruszonym kraju kwitnącej wiśni można włożyć między bajki, gdyż powszechnie panuje niezdrowa, chora kultura pracy, etatyzm oraz przerażająca liczba samobójstw. Jest to nieznośne doświadczenie, gdy reżyser wrzuca pierwsze lepsze skojarzenia o dalekim państwie, więc w telewizji lecą zapasy sumo z zawodnikami o przerażającej masie ciała, a to zobaczymy urywki z kortu baseballowego. ,,Perfect Days'' to synonim zgubnych rytuałów. 

Nasz główny bohater serii odprawia codzienne przygotowania do pracy. Strzyże wąsa, myje zęby, zabiera napój z automatu, wsiada do auta słuchając muzyki o obcym natężeniu. Chce kontemplować rzeczywistość, jak jego poprzednicy: zaczynając od Jima Jarmuscha, po Lava Diaz, kończąc na Dżafarze Panahim. Tyle tylko, że to zanurzenie w rzeczywistości jest równie banalne, jak kino, które próbuje być misterium życia czy substancją naszej ucieczki od egzystencji. Nasz dozorca zajmujący się powierzchniami płaskimi, czyszcząc toalety czy kabiny publiczne, to niemowa, który rozsmakowuje się w szelestach liści, zatraca w powtarzalnych rytuałach, spogląda na drzewo i egzystuje gdzieś na poboczu, jak anomalia. Powiem szczerze - nie potrzebuję filmów o kontemplacji. Będę chciał nacieszyć oczy oraz duszę - wyjdę na spacer, spotkam się z dziewczyną, wskoczę na rower wyjeżdżając w nieznane, sięgnę po brudnopis, aby coś napisać. Naprawdę, nie potrzebuję rozwadniać się o medytacji w dwugodzinnym kinie, które snuje się w swojej wygładzonej linii. Gdzie dramaty ludzkie są spłaszczone, autor historii nieprawdziwy, a Wschód przekreślony na rzecz wydumanego odautorskiego komentarza. Wenders próbuje być poważny, ale nie wychodzi - staje się próżny i matowy snując się po wielkim mieście chwaląc poranki dla samej pochwały. 


Szkoda, że Wim Wenders, którego uwielbiam nie powraca do stałych motywów, gdzie jego wrażliwość na ludzi z marginesu społecznego działała i spełniała się w europejskiej tuszy. Jedna scena z ,,Niebo nad Berlinem'' ma w sobie więcej fantazji niż całe ,,Perfect Days''. ,,Aż na koniec świata'' jest z kolei poetycki, gatunkowy, to zaś jest jedynie kalką sztucznych prefabrykatów. Odklejony od japońskiej społeczności, tandetny, gdy próbuje zachwycać się pojedynczymi wieżami, wepchać widzowi drugie śniadanie na ławeczce, jakby to był przełom w odkrywaniu przyjemności. Jego styl to zmechanizowana pułapka mistyków, którzy chcieliby osiągnąć oświecenie poprzez tanie zabiegi artystyczne, które windują nieszczery dramat człowieczy w ściśnięte ramy powierzchownego miasta. Wyrachowany kicz jest do tego stopnia nieatrakcyjny, że podczas seansu wracałem myślami do prawdziwie japońskiego kina: poczynając od Kenji Mizoguchi'ego (polecam ,,Opowieści księżycowe'' czy ,,Opowieść o późnych chryzantemach''). Chcę zapomnieć o ,,Perfect Days'' i powrócić do Yasujiro Ozu, który pokazał Japonię taką, jaką jest - bez śmiesznych naleciałości Europejczyka, który błaźni się i pokazuje coś, co jest klasyczne dla białasów, którzy uwielbiają zachwycać się cudzymi krajami bez żadnego rozeznania.

Twórca stosuje manierę nie do zniesienia: powtarzając kadry, powtarzając zachwyty, gdzie mycie zębów jest podniesione do rangi sztuki, bo przecież to umiejętność ponadludzka! Jego repertuar to szorowanie luster, mycie sedesów, nagie ciała w sento (czyli w publicznych łaźniach). Szorstki, chropowaty styl kamery również przyprawia o zbędny rytuał, który rejestruje błahą codzienność, a naleciałości z Kammerspiel (czyli niemieckiego kina kameralnego) grzęźnie w epoce blichtru, sztuki pomylonej z nasączoną fikcją, która nie ma nic wspólnego z prawdziwym zachwytem nad światem, gdy fantazjujesz przy muzyce, siorbiesz przy obiedzie, naprawiasz własne auto, studiujesz ulubiony kierunek, a do tego komplementujesz dziewczynę, która ci się podoba. ,,Perfect days'', to sztuczny zachwyt nad czymś, co nie istnieje. 

Japonia, Niemcy, 2023, 123'

Reż. Wim Wenders, Sce. Wim Wenders, Takuma Takasaki, Zdj. Franz Lustig, Mon. Toni Froschhammer, prod. Master Mind/Wenders Images, wyst.: Tokio Emoto, Arisa Nakano, Koji Yakusho, Yumi Aso



0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz