piątek, 23 lutego 2024

Diuna: Część druga - Traktat socjologiczny

 


Będę pisał na chłodno, bo seria nie wzbudziła żadnych emocji. ,,Diuna'' powstała na podstawie powieści Franka Herbert. Dla jednych biblia Sci-Fi, dla mnie stek czerstwej fanaberii, gdzie materiał źródłowy powodował konsternację, ponieważ okazała się literaturą cielęcą. Obolałą przez hieratyczne wynurzenia. Nie jestem miłośnikiem fantastyki, w której obłęd mesjanistyczny jest poddany przez zbitek fanatycznych religii, która masowo zahipnotyzowała poddanych czy stała się inspiracją dla współczesnych sekciarzy, jak Scjentolodzy oraz ugrupowania politycznych hipokrytów, co to wykorzystują wiernych w imię własnych, egoistycznych celów. 

Nie ma wątpliwości, że ,,Diuna'' miała spory wkład, aby inspirować przyszłe pokolenia, ponieważ z książki czerpali sami filmowcy, jak George Lucas, który wymyślił sobie udawanych mistyków w zakonie Jedi. Co warto dodać - literatura Herberta powstała w latach 60., w czasach, gdy hippisi poddawali się narkotycznym wysiłkom, aby rozszerzyć świadomość. Ów subkultura ma odzwierciedlenie w powieści, ponieważ rody szukają przyprawy na tytułowej pustynnej planecie, która przypomina dopalacz dla nawiedzonych oświeceniowców. 

Produkcja zaczyna się dokładnie w miejscu, gdzie zakończyła się część pierwsza, więc nie jest to sequel, lecz pełnoprawna kontynuacja materiału książkowego. Akcja Diuny rozpoczyna się chwilę po tym, jak zostawiliśmy Paula (Chalamet) i jego matkę Jessicę (Rebecca Ferguson) na pustyni, po nawiązaniu kontaktu z Fremenami, rdzennymi mieszkańcami bezlitosnej planety Arrakis. Paul robi szczenięce oczy do Chani (Zendaya) i zaczyna postrzegać Stilgara (Javier Bardem) jako zastępczą postać ojca. Niestety, jak to było w przypadku poprzedniej ekranizacji - bryluje minimalizm przestrzenny, a szkoda, bo wolałem barokowy przepych znany z adaptacji Davida Lyncha z 1984 r. Filmowca pręży muskuły, aby zadowolić się swoją narcystyczną wizją, aby każdy szczegół pokrywał brylowaty, geometryczny kształt. Zanurza się w tej mydlanej strukturze w walce o wpływy, gdzie totalitaryzm przybiera na sile, a Fremeni szukają zemsty na Harkonnenach. Główny MC, czyli protagonista przez pierwszą godzinę męczy się z wewnętrznymi rozterkami błogosławionego mesjasza, który zmaga się z narzuconą rolą, aby nieść kaganek światłości mieszkańcom, by stać się zbawcą narodu prowadząc Fremenów do urojonego raju. 

Jak wiemy z książki - to powieść o demokratycznej utopii, gdzie jeden mężczyzna podający się za wybrańca tonie w okrucieństwie, gdzie przywódcy Dżihadu w imię świętej wojny okazują się terrorystami z prawicowych fanaberii, których wyśmiał słynny amerykański filozof oraz lingwista Noam Chomsky. Potęga, pieniądz oraz psychodeliczna przyprawa kontroluje całą galaktykę, ale reżyser nigdy nie wchodzi w szczegóły, i nie potrafi być przenikliwy jak autor powieści, który przewidział, że marzenia zwykłego ludu są marzeniami wielkich rodów, którzy nie są naszymi sprzymierzeńcami, lecz oprawcami. Woli uprawiać eksperyment wyprany z kolorów (dominują monochromatyczne kadry) o ambicjach artystycznego blockbustera, gdzie fremeńska Chani uczy księcia Atrydów, czyli Paula, jak prawidłowo chodzić po nagrzanym piasku. Wiadomym jest, że zawiąże się romans, a czerwie piaskowe, które wydalają pożądaną przyprawę wiążą się z przedłużeniem życia. 

To produkcja o poplątanej strukturze, bo zaczyna się spokojnie, by później przyspieszyć, aby na koniec dowiedzieć się, że nastąpi część trzecia. Koczownicze grupy na tle abstrakcyjnych zdjęć Greiga Frasera komponują się w halucynogenny świat jutra. Mimo pewnych zalet, czyli przyspieszonych walk oraz większego ruchu niż w części pierwszej - spłaszcza wszystko, co w książce zostało potraktowane jako dystopijny imperializm, gdzie plebs został zdradzony przez fałszywych polityków, którzy wykorzystują fundamentalizm religijny do inwigilacji społeczeństwa oraz pod płaszczykiem proroctwa knują, jak pozbawić rebeliantów zdrowego rozsądku. Jak rządy rewolucyjne wyszukują sobie wrogów, aby mieć pretekst, aby napadać na ,,wrogie'' osady czy rasy. 


W ,,Diunie'' reżysera nie ma pełnoprawnej krytyki imperializmu, ślepego fanatyzmu czy ekologicznego przesłania. Jest prostym, wykolejonym z niuansu kinem za dużą kasę, która ma tylko przyciągać miliony fanów powieści. I choć nie jestem fanem ,,Diuny'' jako takiej - uważam, że zamienia książkę w jakąś zdewaluowaną serię o władzy nad planetą. Wojowniczka Chani zauważa w filmie ważną rzecz, bo twierdzi, że proroctwo to fikcja, więc jest słusznym komentarzem o współczesnej manipulacji społeczeństwem, gdzie jednostki przyjmują fałszywe role dla większego celu w ramach pokręconych ideologii. Pozaziemskie robaki wyglądają imponująco, bo scenografia stoi na dobrym poziomie, ale polityczne protesty wyglądają jak sprawozdania z gimnazjum. Fremeni najbardziej ucierpieli na wizerunku. Ich tradycja została zachwiana. Gdy Paul buduje zaufanie wśród armii Fremenów, jego matka rozsiewa wśród ludzi w jaskiniach plotki, że jej syn jest Mesjaszem. Pomimo protestów Paula, Lady Jessica i jej "nienarodzony" płód chcą wypełnić misję wszechpotężnej matriarchalnej grupy religijnej Bene Gesserit. Niewinność Paula zostaje zadeptana przez mroczną osobowość, która jasno wskazuje, że jego rola, by przewodzić narodem jest skazana na niechybną porażkę.

Wszystko prowadzi do bitwy na Arrakis, ale filmowca, ponownie, lubi proste kontrasty: walki dobra ze złem, a przecież w Diunie nie ma ,,dobrej strony''. Bycie prorokiem dla zgubnej idei jest kunsztownym błędem poznawczym, jak targane ciałem namiętności, lecz wypełnianie sztucznego przeznaczenia, to jeden z powodów, dlaczego nie cenię sobie powieści Herberta. Pędzi do deklaracji z nowotestamentowego obrazu, gdzie jakaś mityczna postać ma być częścią układanki niecnego planu matriarchalnej grupy fanatycznych, obłąkanych kobiet, które nie mają nic lepszego do roboty. Ich plan jest tak śmieszny, że wręcz niedorzeczny dla średnio inteligentnego czytelnika. W filmie przeciwnicy to zwykli tyrani, którymi trudno się przejąć, i komukolwiek kibicować. Śledziłem tę formę pojedynków między rodami, jak postronny obserwator dwóch szachistów, którzy są mi obojętni. Gdzie sceny walki są zaprezentowane, jak starożytne bitwy gladiatorów. 

Brak klasycystycznego zamknięcia dzieła, to coś, czego nie znoszę w dzisiejszej kinematografii. Pogrąża się w stagnacji powtarzających się obrazów, gdzie jedni bohaterowie lądują na poboczu, aby ustąpić miejsca markotnym głosom. Film nie proponuje żadnego ryzyka - jest bezpieczny, jak typowy produkt XXI wieku. Bierze na warsztat głośną powieść, i robi z niej wykastrowany projekt, który błyszczy w pojedynczych ujęciach, lecz całościowo masz wrażenie, że można byłoby zrobić coś od siebie, a nie ślepo biegać za wydarzeniami z książki, jakby twórca filmowego anty-eskapizmu chciał wierzyć w proroctwa feministycznej grupy fanatyków w twórczości Herberta. Gdzie kult jednostki jest przesadnie wychwalany, a lud ciemny, jak wieki średnie. 

Moją osobistą niechęć do dwuczęściowej ,,Diuny'' przerzucam na karb przestarzałej powieści, która wymęczyła płytkimi dialogami, o dwóch pokracznych rasach, które nie zauważają własnej impotencji intelektualnej. W przeciwieństwie do wizji Harlana Ellison w post-apokaliptycznych sceneriach ,,Diuna'' wypada blado i niesfornie kierującego się w stronę Islamistycznego terroryzmu z pudelka. W przeciwieństwie do H.G. Wellsa, który ujawniał ludzkość w delikatnej manufakturze, to filmowa czy książkowa ,,Diuna'' ujawnia, jak plebs został sprowadzony do anonimowych twarzy, a legendy przeistaczają się w bajeranckie dryfowanie po mieliźnie po pustynnych poszukiwaniach melanżu (przyprawy), gdzie religijne oświecenie, to podłe kłamstwo i kontrkultura fałszywego raju. 

Kanada, USA, 2024, 166'

Reż. Denis Villeneuve, Sce. Jon Spaihts, Dennis Villeneuve, Zdj. Greig Fraiser, Muz. Hans Zimmer, prod. Warner Bros./Warner Bros. Entertainment, wyst.: Timothee Chalamet, Zendaya, Javier Bardem, Josh Brolin, Austin Butler



2 Komentarz(e):

Anonimowy pisze...

"prawicowych fanaberii" - oj tak, jeszcze napisz coś o katolach xD

Chris pisze...

Diuna, to jedna wielka krytyka wszelkich religii, bo politycy w powieści posługują się nią w celach rządowych.

Prześlij komentarz