niedziela, 25 kwietnia 2021

Nowości: Miłość i potwory


Nowości, to cykl skupiający się na produkcjach z ostatnich trzech lat: czyli od roku 2019 - 2021. To nieregularna seria, lecz mała odskocznia od starszych produkcji, nad którymi częściej się pochylam.



 

,,Miłość i potwory'' z familijnym rodowodem ma wszelkie powody, by stać się serią przygodową (na mini-serial lub dylogię) oraz puszcza niewygodne sygnały, by obwieścić wszem i wobec, że to tania produkcja, lecz z drobną refleksją: potajemnie ostrzega przed ucieczką od wolności. Apokalipsa kojarzy się ze zgrozą czy post-traumą, strachem o los po wyliniałej cywilizacji. Twórcy postanowili odwrócić trend - poważne, dramatyczne tony przemontować w komedię, a pytania o sens ludzkiej egzystencji po chemicznej zarazie zakopać wraz z arsenałem. Nigdy nie dowiadujemy się, jak ludzkość zamieniła tragedię w bezpieczny ląd. Po tym, jak przeróżne robale i insekty owładnęły ziemię niczyją - ludzie pochowali się w bunkrach, w podziemnych koloniach, by tam wieść nowe, spokojne życie. To nie wizja z ,,Fallouta'' czy ,,Sheltered'', z metalowymi odpadami czy pustkowiami, lecz pokrzepiająca i niegroźna bajunia, niezręczna, jak na tradycje po końcu świata.

Tytuł ma coś z poetyki gier komputerowych, ponieważ krok po kroku odhaczamy checkpointy (miejsca, które poruszają fabułę do przodu, ale epizodycznie). Wielokrotnie przystajemy, aby poznać przeszłość Joela, który tęskni za dawną miłością, z którą ma kontakt przez radio w schronie. Pewnego dnia robale naciskają, wdzierając się do sieci pomieszczenia, czyniąc raban i zakłócając bezpieczeństwo zamkniętej społeczności. Nasz protagonista uświadamia sobie, że dość ukrywania i stabilizacji - postanawia odnaleźć dawną miłość, aby ponownie zetknąć usta z wybranką. 

Fabuła od początku zdaje się drugorzędna, na dodatek, niefortunnie, musimy obcować z dosyć fajtłapowatym bohaterem: z wysuniętym na pierwszym planie. Który mało wierzy w siebie, choć jako jedyny miał dość odwagi, by wyściubić nos z podrzędnej nory na poszukiwanie straconego szczęścia. I jak to dotychczas bywało w familijnych opowiastkach - dostajemy zgrabny moralitet, aby nie bać się nowych wyzwań, stając się, niezamierzenie, dumnym herosem, który wyrasta na przywódcę, a z kaleki uczuciowej wyrosnąć na ogarniętego młodzieńca, który musi stawić czoło nie tylko przerośniętym rywalom, ale również zrozumieć, że przeszłość z teraźniejszością nie wiele ma wspólnego. Pakuje graty, bierze łuk i wyrusza na trudną przeprawę. Ci, którzy oczekują pełnego, krwistego survivalu - poczują się bezradni, ponieważ opowieść czyni wszystko, aby ułatwić drogę naszemu włóczykijowi. Zapomnijcie o ranach kłutych, krwi i pocie - historia zmierza, mawiając żargonem graczy, poziomem trudności na ,,easy''. Przeszkody nigdy nie windują do epopei. Przeciwnicy na polu bitwy? Nic dla najwytrwalszych, ratunki pojawiają się w ostatniej chwili, a on sam przechodzi karierę z zera do bohatera, jak w zasadach papierowego RPG. Jego umiejętności wzrastają, staje się coraz bardziej przebiegły i zbyt mądry, jak na kogoś, kto jeszcze nie dawno trzymał się sztywnej roli kucharza i łącznika pomiędzy bazami. 

Poważne zagrożenie nie urasta do rangi bossów z sagi ,,Dark Souls'', kręcąc się wokół poetyki gier papierowych raczej ciężko zachęcić fanów tego gatunku do ,,Miłość i potwory'', ponieważ bohater przechodzi etapy bez większego naruszenia, co krok otrzymuje podpowiedzi, jak rozwiązać problem, a kiedy istnieje realna szansa na to, aby ponieść klęskę oraz gorzko pożegnać się ze światem - zawsze znajdzie się ktoś, kto wykaraska chłopaka z tarapatów i cała przygoda zamienia się w piknik dla dzieci. Przepraszam, jeśli używam mowy graczy w nadmiernej ilości, ale to tytuł, który nie potrafi odciąć się od nowomowy i podążania ścieżką najprostszą z możliwych. Przetrwanie, głód i choroby to słowa obce, a walka o byt została skutecznie zdemontowana. Musimy przyjąć, z całą odpowiedzialnością, że to produkt skierowany dla szerszej widowni, więc musi unikać groźnych, niesprzyjających cierni, towarzysze ,,broni'', jak pies ,,Boy'', którego odnajdzie (a raczej na odwrót - pies zwęszy człowieka) w trakcie wyprawy - stanie się grzecznym pupilkiem, który ma świecić do kamery i ostrzegać przed niepożądanymi intruzami. Jak na katastrofę chemiczną, na skalę globalną, jest zwyczajnie za sielankowo, aby wzbudzić jakikolwiek strach, iż misja się nie powiedzie, a jego dawna miłość straci zainteresowanie (nie widzieli się od siedmiu lat, więc dziewczyna miała prawo znaleźć nowego chłopaka). Co gorsza - o ile fabuła oraz część postaci sprawia wrażenie ,,papierowych'' - potrafi bawić w klasyczny sposób, parodiując kino sensacyjne, albo potrafi być pociesznym kinem grozy na wzór serii ,,Wstrząsy'' z lat 90. XX wieku. 

Bohater zmierza, rzekomo po skrawkach cywilizacji, ale produkcja nie potrafi przedstawić ponurej wizji - ekran nasycony barwami pieści oczy, a każde zagrożenie potrafi przekuć we wrażliwość. W troskę czy zrozumienie dla obcych istot, które w wyniku zagłady objęły świat w szczypce. Próżno i nadaremno szukać niemożliwego wyzwania czy odrobiny stresu po obrzeżach martwego miasta. Opowieść leci na autopilocie od pierwszej sceny - drobne potknięcia niczego nie zwiastują, a problemy rozwiązują się na poczekaniu. Nawet brak doświadczenia w łucznictwie prędko zmienia Joela w jakiegoś superherosa na miarę Green Arowa (no, trochę mniej, ale rozumiecie, że za wcześnie stał się łucznikiem z klasą). Rozumiem, że filmy muszą upraszczać rzeczywistość oraz marginalizować szczegóły, ale to trochę niesprawiedliwe, kiedy anonimowi bohaterzy stają się bożyszczami tłumu i niepokonanymi gladiatorami na scenie. Nieszczęsna poetyka gier komputerowych wjeżdża wręcz na dopalaczach. Po rozpoznaniu, jak działa środowisko - bohater, ni stąd, ni zowąd - staje się nie do pokonania. Nie do obalenia, a my rozpaczliwie szukamy chwili, kiedy wydarzy się coś naprawdę niepokojącego lub wymagającego. 

Komediowy ton rozpaczliwie próbuje przykryć wszelkie niedostatki, ponieważ całe to zagrożenie traci na znaczeniu, a my tylko biernie przypatrujemy się fikcyjnemu awatarowi. Jest w tym, rzecz jasna, coś urzekającego, ponieważ nie musimy być skupieni podczas seansu, fabuła gładko rozprawia się z wyrzeczeniem. Nie ma chwili na ekstremalne szaleństwo, a ratunki na ostatniej prostej bardziej bawią niż próbują ,,ukryć'' scenariuszowe skróty. Nie przykładałbym wagi do mało interesujących postaci, ponieważ młodzież (zazwyczaj) nie porywa publiczność na dużym ekranie. Historia mięknie przez wybrany temat (coraz trudniej o oryginalne wizje w post-cywilizacyjnej ruinie), a szansa, aby zamienić tytuł w grową adaptację raczej nie przyciągnie freaków sprzed komputera, ponieważ mają ciekawsze i bogatsze rzeczy na dysku. To relaksujący przewodnik po niestworzonych, alternatywnych zagrożeniach czyhających na ludzką nieostrożność. Ale paniki żadnej. Prawdziwe problemy przestały istnieć, a nam zostało podziwianie, jak zmarnowano cudowną szansę na świeżą apokalipsę, chociaż czy wielkie robale, to wielkie odkrycie? Nie sądzę, szczególnie po premierze ,,Inwazja olbrzymich pająków'' z 1975 r. - nikogo już nie szokuje potwór z mackami, który stał się maskotką kulturowej wyprzedaży, gdzie w kinie post-apokaliptycznym rządzi armia zmutowanych zwierząt.


USA, 2020, 110'

reż. Michael Matthews, sce. Brian Duffield, Matthew Robinson, zdj. Lachlan Milne, muz. Marco Beltrami, Marcus Trumpp, prod. 21 Laps Entertainment, wyst.: Dylan O'Brien, Michael Rooker, Jessica Henwick


0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz