piątek, 10 listopada 2023

Non albo czcza chwała rządzenia - W portugalskiej matni

 


Manoel de Oliveira, to z pewnością jeden z najpłodniejszych filmowców w historii kina, który ma na koncie ponad pięćdziesiąt produkcji! A zarazem jest filmowcem niedocenianym, szerzej nieznanym, który miał wielki wpływ na światowe kino. Jest tym dla Portugalii, kim Fritz Lang dla Niemiec, David Lean dla Wielkiej Brytanii, Marcel Carne dla Francji, Luis Bunuel dla Hiszpanii, Andrzej Wajda dla Polski, Zhang Yimou dla Chin, Milos Forman dla Czech, czy Fred Zinnemann dla Stanów Zjednoczonych. Wyznaczający pewne standardy, co oddziałują na kolegów w branży magnetyzującymi przymiotnikami. Dlaczego ów wielki filmowiec pozostaje w cieniu pozostałych głośnych nazwisk? Może być kilka powodów - jednym z nich wydaje się przynależność narodowa. Portugalia raczej nie słynie z głośnej filmografii. Często są to filmy festiwalowe, niszowe i niepopularne na salach kinowych, dlatego charakteryzują się jako trudno dostępne, których próżno szukać w zwykłej bibliotece filmowej. Choć wiadomo, że największym problemem kina jest sama widownia, która nie lubi przyznawać się, że woli wybuchowe premiery z potężnym marketingiem na zapleczu. 

Nie inaczej - ów portugalska produkcja raczej nie znajdzie miejsca w sercach masowego widza nastawionego na dosłowność, proste wzruszenia czy lekkość tematyczną. Trafiamy do starego świata trawionego przez wojny kolonialne, które dobiegają końca. Prezentujący epikę na szerokim ekranie, niczym węgierski mistrz obrazu: Miklós Jancsó stawiający na chłodne obserwatorium pola bitwy, gdzie ludzie giną w imię wojny religijnej, przynależności ideologicznej, gdzie bębny rytmicznie podrywają do marszu, a sztandarowe flagi powiewają na wietrze będąc anonimową kukłą w dziełach historii, która zadrwiła z bohaterskich czynów poległych żołnierzy, którzy poszli na zatracenie, aby brać udział w cudzych układach czy biznesach. Produkcja praktycznie złożona z dykteryjek, gdy pewien profesor stacjonujący w wojsku składa historyczną treść w epizodyczny wycinek o klęsce narodowej. Opowiadając o tragicznych okolicznościach, gdyż podążamy przez portugalską kolonię afrykańską z 1973 r. 

Libertariańskie wartości nie mają żadnego znaczenia w formacie Oliveiry. Zaczyna się najazdem kamery na dżipa w samym środku dżungli, gdzie obiektyw rejestruje gadające głowy, które próbują rozgryźć, dlaczego walczymy, czy to z pobudek patriotycznych, mitów narosłych przez cywilizację (w Portugalii ministrem wojny był Salazar, który zamierzał zbudować korporacyjne państwo), pseudo-demokrację, wewnętrznej rozpusty moralnej. Ów scena przypomina nieco ,,Stalkera'' od Andrieja Tarkowskiego, gdzie poeta, pisarz i pomazaniec boży zmierzają do zony drezyną snując własne rozważania. Kiedy przemoc w kinie stała się narzędziem oraz pastiszem w dobie postmodernistycznej zabawki - Oliveira nie szokuje widza pornograficznymi scenami mordowania, lecz sprowadza krwawą rewoltę do beznadziejnej sytuacji jednostki uwikłanej w bajzel możnowładców. Śmierć na ekranie prezentowana przez Portugalczyka jest błyskawiczna i bezzasadna, obezwładniająca i poetycznie elegijna. Bez zaszczytów oraz wielkich słów z offu. Krwawy okrzyk to jedynie zwiastun bezsensownej wojny, która zawsze prowadziła do spustoszenia narodów. Smutny obraz dziedzictwa Portugalii, która pozbawia autonomii wybrzeże Afryki - pchając chrześcijański reżim w obcą kulturę i mentalność.

Padają mocne, przerażające słowa, chociażby na temat Don Sebastiana: króla Portugalii, który nie kierował się taktyką czy złożonością armii, on po prostu chciał wygrywać i zwyciężać, jakby aktualny komentarz, jak władza zaślepia i prowadzi do odniesienia sukcesu bez względu na poniesione ofiary. Królowie wyrastają na bankrutów emocjonalnych, którzy przyglądają się śmierci własnym ziomkom - niewzruszeni, jakby skała osunęła się z pagórka bez ostrzeżenia, nie przejmując się, że potrąciła obiekty odczuwające. To bolesny punkt widzenia, co podważa mit, jakoby wojna była do czegokolwiek potrzebna. Bo kiedy wojna przyniosła kiedykolwiek pokój, autokrytyczny stosunek do własnego myślenia czy odrobiny refleksji? Czym byłoby życie bez siania paniki przez wampirów energetycznych, którzy nie chcą, abyśmy wspólnie egzystowali na podobnych warunkach? Nie, królowie to niereformowalni dranie, co patrzą na wszystkich z góry podając rozkazy z boku, nie uczestnicząc na planszy wydarzeń w formalny sposób. Naturalistyczny tragizm owych dat historycznych potwierdza w słowach mundurowców, którzy śpiewają, że mężczyźni nie płaczą, jasne, jak stajesz się robotem dla podwykonawców, którzy nie szanują twojej indywidualności. Poległy żołnierz nie zdaje sobie sprawy, że przegrał z systemem, który go wychował. 

Panowie w zbrojach, jakby mitologizują własne czyny czy postępy - przeskakujemy między wydarzeniami z XV-wieku, a teraźniejszością, gdzie pole bitwy się nie zmieniło. Zmieniły się okoliczności oraz oprawcy, nastały inne priorytety i zdobycze technologiczne, ale pierwotny zamysł ,,świętej wojny'' został zachowany. Pierwotni odkrywcy, którzy odnajdują dziewicze rejony, gdzie mamy kapitalne sceny z aniołkami i nagimi paniami, które cieszą się z biblijnego raju, z którego podstępnie zostaną wygonione. To oczywiście nimfy, o których absolwent historii opowiada przy biwaku swoim kolegom z oddziału. Gdzie miłość rozkwitła, lecz została otruta przez zdradę i mord. Nacjonalistyczna propaganda, aby zdobywać narody bez konsekwencji zatruwa ludzkie skłonności do altruizmu. Konkwistadorzy wyrastają na niecnych rzezimieszków, którzy zaburzają naturalny rytm planety. Niczym u kubańskiego pisarza: Alejo Carpentier, krytyka odkrywców uderza niczym młot w dzwonnice kościelne. Serpentyna kłamstw, że bitwa oznacza glorię i ponadczasowy wkład do historii na kartach książek. Nic z tego - Oliveira narzuca antywojenne ścieżki, bo wie, że jego kraj poległ i podbijał kolonie bez pozwolenia. Nie ma lekarstwa na choroby duszy, ale Portugalczyk zaznacza poważny problem, jak otumanieni wojowie zaczynają dostrzegać własne szaleństwo po faktach dokonanych. I choć film czasami popada w sentencyjne monologi - trudno nie odmówić charakteru post-wojennego, gdzie martwi żołnierze wypełniają kadr samotnych ocalałych. Tragiczny patriotyzm miesza się z obłędem żołnierskim. 

Półwysep Iberyjski poniósł klęskę w wojnie między Portugalią, a Hiszpanią, monarchia okazała się ślepą uliczką, a kolonializm błędem strategicznym. Dzisiejsi portugalscy pisarze, jak Jose Saramago krytykują działania państwowe poprzez polityczne odnośniki czy mylnie nazywany konserwatyzm z wolnomularstwem. Ów Portugalia, która pogłębiła imperializm chciwych imperatorów, miernych premierów i filmowców, którzy chcą podlizywać się publiczności, jak nihilistycznie zabarwiony Christopher Nolan, który nie rozumie historii, jak Oliveira, który twardo stąpał po ziemi - umierając jako ponad stuletni staruszek kreśląc bolesne portrety historyczne unurzane w mitologii homeryckiej. Ostatnia scena w filmie (przed teraźniejszością), gdzie rycerzyk w boskiej świątyni odbiera sobie życie, jak Alain Delon w ,,Samuraju'', to pstryczek w nos, że w zaświatach nie czeka cię żadna nagroda, lecz bolesny cios dla trzewi, jak przegraliśmy z wrogiem, którego nigdy nie było i nigdy nie będzie. A rewolucja, która ma nastąpić w 1974 r. przypomina owego pacjenta (w filmie), który kona w szpitalu, jako przykład, że to zmiana agonalna. Ponieważ, jak udowodni historia - Portugalia po śmierci Salazara, a tuż po wydarzeniach z filmu borykać się będzie z państwem policyjnym, i radykalnym ostracyzmem przez władzę, co nie toleruje niepożądane jednostki w kraju. 

Hiszpania, Portugalia, Francja, 1990, 110'

Reż. Manoel de Oliveira, Sce. Manoel de Oliveira, zdj. Elso Roque, muz. Alejandro Massó, prod. Camara Municipal de Lisboa/Eurimages/CNC, wyst.: Luis Miguel Cintra, Diogo Dória, Miguel Guilherme, Luis Lucas

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz