poniedziałek, 1 marca 2021

Miesiąc z horrorem: Latarnia morska



 ,,Latarnia morska'' ze wszech miar chciałaby uchodzić za następcę ,,Lśnienia'' z licznymi tropami interpretacyjnymi, popisując się nowofalową expose, stylistyką z niemieckiego ekspresjonizmu rodem z ,,Gabinetu doktora Caligari'' czy ,,Genuine'', ale bez teatralnej pozy oraz tekturowej dekoracji. Po odpaleniu zachwycają czarno-białe zdjęcia wymuskane na miarę Josefa von Sternberga (poetyka jakby zbliżona do niemego melodramatu ,,Życie zaczyna się jutro'' z 1928 r.). Klimat ścięty z literackiej spuścizny, gdzie mewy dziobią za mocno, a światła są ostrzejsze niż tafla morza na wskutek refrakcji. 

Bo pierwsze wrażenie sprawia, że mamy do czynienia z wysublimowanym kinem grozy, wiecie, na bogato. Dodatkowo lądujemy na małej wyspie w Nowej Anglii pod koniec XIX wieku, co umacnia poczucie izolacji od wygód cywilizacji i wzmaga napięcie wśród skał i falującej linii przypływu. Niestety, ale to tylko przykrywka, aby ukryć pod urodą profesjonalnej operatorki zgniły kawałek fascynacji tematami mobbingu zawodowego, gdzie jeden strażnik latarni terroryzuje drugiego, aby wiedział, że to nie on dowodzi światłem, a latarnikiem pozostaje szeryf na posterunku. 

Historia rozpoczyna się po wylądowaniu na kawałku ziemi odciętej od reszty świata. Dwójka pasażerów zostaje ,,uwięziona'' na dwa tygodnie, by pilnować, utrzymywać porządek i zajmować się robotą związaną z zapalaniem świateł wieczorem. Thomas i Ephraim za dnia pracują, by nocą - przed snem, prowadzić małe dyskusje, popijając ciężkim trunkiem jedzenie przygotowane przez Thomasa, który okaże się despotą, co rozkazuje młodemu myć podłogi, a jednocześnie, wbrew regułom, zakazuje zaglądać do serca latarni - nie ma możliwości zapalać światła, choć zasady mówią jasno, że warta powinna się zmieniać. Obserwujemy, jak starszym stażem latarnik poucza adepta sztuki zawodu - często na granicy tyrana z podpitym ego. 

Zważywszy, że są skazani na siebie - muszą znosić własne towarzystwo, które prędko prowadzi do wzajemnych oskarżeń, a Thomas przeklina klątwą młodzieńca, kiedy sprzeciwi się jego rozkazom. Bo, w gruncie rzeczy otrzymujemy sygnały, że z tą dwójką jest coś nie w porządku. Thomas (w tej roli Willem Dafoe) robi wszystko, żeby upokorzyć ,,dzieciaka'' i uprzykrzyć zawód niedoświadczonemu koledze, który wcześniej pracował w Kanadzie pośród drzew. Natomiast Ephraim coraz bardziej zburzony nieprzychylnymi uwagami zacznie nadskakiwać i buntować się przeciwko reżimowi zadaniowemu. Nie słucha się starszego kolegi, kiedy każe, aby nie zabijał mewy, gdyż zwiastuje kłopoty, przywołując czarcie moce.

Trwamy w zamkniętych, w obcisłych pokojach, i tylko od czasu do czasu zostajemy wyrzuceni na zewnątrz, gdzie wyspa została otoczona przez niespokojne morze, ptaki, które nie chcą się odczepić, dodatkowo zostaje odnaleziona martwa syrena. Zaskakujące jest to, że film stosuje liczne zabiegi literackie - wzorując się na dawnych epokach, kiedy posługiwano się mową Poe. Język stylizowany na powieściach czarnego romantyzmu, widać wszelkie nawiązania oraz autocytaty do kultowych autorów i reprezentantów gatunku grozy. Ale bezpieczny ton zostaje utrzymany - Eggers boi się wyjść poza cudze dokonania - kradnąc motywy samotnika z Providence, wplątując fantasy do świata rzeczywistego z kart Hermana Melville. Cytując wszelkie chwyty - poczynając na wyspie z kryminalną genezą, z której mieli zabrać się na pokład, ale przyszła burza i plan spalił na panewce. Odwołuje się do greckiej mitologii i starożytnych bóstw, jak Posejdon z trójzębem. 

Mam spory problem z ,,Latarnia morską'', ponieważ nie ma na siebie pomysłu. Kluczy w klasycznej literaturze, ciągle nawołuje do staromowy, a wóda leje się w ilościach hurtowych, jakby twórcy zobaczyli filmy Wojciecha Smarzowskiego i chcieli przerzucić co nieco z polskiego kina gatunkowego, gdzie na każdy smutek i wstrętną samotność jest mocny trunek wlewany do gardła bez namysłu. Druga część obrazu to już apogeum przytłaczającego alkoholizmu, kiedy bohaterom urywa się świadomość, bełkoczą i żalą się ze swoich rozterek. Co nie potrafią poradzić sobie z beznadziejną sytuacją i brakiem bezpiecznego lądu, ale jak na produkcję, gdzie morze powinno grać główną rolę - jest zaskakująco mało scen, które mogłyby podkręcić atmosferę i sprawić, że ,,Latarnia morska'' stałaby się horrorem sensu stricto. Częściej mamy do czynienia z dramatycznymi wyzwiskami, oczekiwaniem na klątwę z niebios. Motyw z syreną również został podany na ,,wariata'' - wątek pojawia się i urywa, porzucając go bezwolnie w otchłani morza. Deliryczna akupunktura przejmuje stery, zamieniając się w kabaret pijackiej zabawy, gdzie jeden pomiata drugim, kiedy dojdzie do wymiany ciosów oraz zmiany kierunku mobbingu, kiedy to Thomas zostanie oskarżony o kłamstwa czy inne bezeceństwa. Stając się staruszkiem, który musi ustąpić młodemu pokoleniu. 


Piękne, pejzażowe zdjęcia nie mogą zastąpić scenariusza, a tutaj zostajemy ,,oszukani'' przez warstwę scenograficzno-obrazową. Ciche kadry grają najpełniej, ale potem pojawiają się słowa i cała magia kina leci na łeb, na szyję. Wyziera przykra pustka, kiedy zamiast własnego głosu słyszymy cytaty oraz sekwencje wycięte z literatury Agathy Christie czy H.P. Lovecrafta. Nasi kamraci ulegają chorobie, zatruwają duszę alkoholem i nie próbują znaleźć rozwiązania, jak wydostać się z wyspy, zamiast tego bezmyślnie na siebie skaczą, szczekają głośnym tonem, drwią i oskarżają o pakty z siłami niecnymi. Jesteśmy wrzuceni w kameralną opowieść, ale bez wielkiego echa, które odpowiada na wołanie. Motywy, które nawracają, jak syrena czy tajemnicza śmierć poprzedniego latarnika - padają pod naciskiem wódki, wrzasków i latania z siekierą, jakby chciał kopiować ,,Lśnienie'' i po raz kolejny cytować słynne źródła filmowe. 

W ostateczności pozostaje nam obserwować śliczne plansze, jak kamera przejeżdża po szynach, dusząc się w pijackiej grze, w nierozsądnych przywołaniach złych mocy, wzywając omeny z głębi morza. Nawet utalentowani aktorzy nie potrafią udźwignąć podziurawionego scenariusza, który składa się z wyśmienitych pojedynczych scen i toną męczącego skryptu tekstowego. Irytują manieryzmy, które we władaniu wielkich filmowców, jak Federico Fellini działają cuda, ale jeśli stosujesz wycyzelowany akt przemocy, musi to czemuś służyć, a ,,Latarnia morska'' zasłania się majaczeniami i koszmarami z filmów klasy B - obowiązkowo z ,,pijaną'' kamerą, która robi obrót, jakby zbierała na wymioty. Choć sztuczka z szybkim montażem, aby zademonstrować, jak pijaństwo prowadzi do niepożądanych skutków - zaskakująco trafnie oddaje upojenie procentami. To piękny okaz, ze stylistyką dawnych mistrzów gatunku, ale jakby - nie ma tu nic, coby mogło sprawić, że ,,Latarnia morska'' stanie się klasykiem. Eggers chciał zostać nowym Hitchcockiem i wyszło na to, że przeholował ze źródłami inspiratorskimi. 


Kanada/USA, 2019, 110'

reż. Robert Eggers, sce. Robert Eggers, Max Eggers, zdj. Jarin Blaschke, muz. Mark Korven, prod. A24, wyst.: Willem Dafoe, Robert Pattinson 

2 Komentarz(e):

Anonimowy pisze...

Miałem niestety podobne odczucia. Film niezły, ale bardziej sprawdza się jako pastisz kina artystycznego (skojarzył mi się trochę z Bergmanem, choćby z "Jak w zwierciadle" czy "Milczeniem") niż samodzielna, wartościowa produkcja.

Chris pisze...

Eggers nawrzucał za dużo tropów, przez co całość rozmywa się w swojej, gęstej atmosferze (w klaustrofobicznych przestrzeniach - z ramą filmu 4:3). W recenzji pominąłem, co prawda możliwość rozpatrywania latarników jako Prometeuszy nowej ery, ale ów wątek był równie odkrywczy, co nazbyt dosłowny.

Prześlij komentarz