wtorek, 15 września 2020

Limite - Szybka recenzja

Brazylijska kinematografia jest mi całkowicie obca, dlatego nie będę rozpisywał się o tytułach z tamtego zakątku świata. Nie mam wystarczającej wiedzy, by powiedzieć coś więcej. Pozostanie martwy tekst bez uzupełnienia. Jedyną ciekawostką, którą zdążyłem wyczytać - ,,Limite'' pojawił się na liście stu najlepszych filmów z państwa słynącego z kawy czy futbolu. W każdym razie, to film niemy, pozbawiony dialogów (nie licząc drobnych słów, które pojawiają się w drugiej połowie obrazu). Sama konstrukcja fabuły jest archaiczna, a twórca snuje tę opowieść, jak późniejsi mistrzowie tzw. slow cinema (czyli długie, powolne kadry, zatrzymanie kliszy na detalach czy ukazanie ludzkiej duszy za pomocą skojarzeń). Zaczyna się na łódce. Jakieś kobiety i mężczyzna. Przybici, zgarbieni, pochyleni nad spokojną wodą, w oczekiwaniu na, na co? Retrospekcje próbują rozwiązać zagadkę strapionych postaci. Fabuła płynie ospałym tonem i brak uwagi może przesądzić o nieporozumieniu uczuciowym między aktorami, a widzem.

Sam miałem problem z tą opowieścią, i nie wynika to z rozmemłanego tempa czy z amatorskich zdjęć, choć zjawiskowe, nie powalają na kolana. ,,Limite'' stara się ukazać ludzi, jak otoczenie środowiskowe. Co rusz rzuca światło na morze, ptaki czy ogołocone korony drzew. Prawdopodobnie, by odbić wewnętrzną pustkę ludzkiego losu. Wyjałowione krajobrazy niemal odpowiadają za samopoczucie. Puste, ,,zmęczone'' kadry, jak wycieńczeni rozbitkowie na rozstaju dróg i wyboru, którego nigdy nie mieli (i mieć nie będą). Ponieważ kobieta, jak się okazuje, znikła z więzienia, mężczyzna jest nieszczęśliwy w małżeństwie, a dalekie spojrzenia naszych postaci tylko odkrywają ich niepokój i kamera otacza się burzliwym morzem, dorzucając wiatr w miejsce cichego popołudnia. Woda to stały element tej nietuzinkowej produkcji. Pojawia się nieustannie, obmywając ciała z ich gorączki umysłowej. Każdy wydaje się nieszczęśliwy. Pozbawiony twarzy oraz nadziei na to, że nastąpi odwrócenie słabej talii kart na kości z sześcioma oczkami. Bardzo długo się rozwija i swoim monotematycznym podejściem zaraża nas apatią i martwym czasem wybitym na taśmie filmowej. Autentycznie czułem się przybity po zakończeniu, bo nie widziałem zmiany. Tkwimy w jednej pozie, w minorowych nastrojach, oczekując, że nadejdzie cud i coś zatrybi. Lecz ratunek nie nadchodzi.

Twórca rezygnuje z klasycznej narracji, pozbawia ludzkich głosów (nie ma ściany tekstu, jak w wielu filmach z tamtego okresu). Mamy liczne postoje na kadry niezwiązane z losami ,,skazańców'', którzy zawinili tym, że żyją wewnętrzną tragedią i nie mogą odmienić własnego położenia. Zimna natura kruszy ludzkie serca i topi w smutkach. Dlatego na odpowiedź: czy jest to obraz warty uwagi? Nie mam zdania. Wielokrotnie łapałem się, że byłem zniecierpliwiony, a ukazywanie pustki poprzez martwe obrazy prędzej (niż później) zmęczyły swoim nagabywaniem symbolicznym. Poniekąd to fascynujące, że ,,Limite'' wyprzedził epokę i zaprezentował fabułę kalejdoskopem zdjęć, natomiast nad wyraz ambitne plany nie do końca sprawdzają się dla tego rodzaju opowieści, ponieważ dominuje w nich negatywna emocja, a brak przywiązania do postaci skutecznie neguje nasze zaangażowanie. To eksperyment, który po latach cierpi na niedostatki techniczne czy achronologię zdarzeń. Przeszkadza senny ton, to co działa u Davida Lyncha czy Nicolasa Refna niekoniecznie sprawdzi się w bardziej dramatycznych spektaklach: opartych na przekręconych uczuciach prowadzących do przepaści graniczącej z depresją i pomieszaniem zmysłów. Jednakże doceniam za surrealistyczną powłokę i całun narzucony na postaci, które dreptają w miejscu i mają pusty wzrok pozbawiony żaru. Ów dalekie spojrzenia stały się zbyt dalekie, a wyniszczający krajobraz zniszczył nie tylko ludzką psychikę, ale i pasję w widzu.

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz