piątek, 10 lipca 2020

Dwa tygodnie z westernem: Szybcy i martwi



Nasza przygoda z westernem dobiega końca. Gatunek ledwo dogorywa. Ostatnim podrygiem zerwie się na kolana, by zaprezentować ,,trupie'' dokonania, aby pozwolić gatunkowi na spoczynek. Lata 90. kopią grób. Przysięgam, to najbardziej rozczarowująca dekada w historii gatunku. Wypalona, pozbawiona kompasu moralnego, zmierzająca do przepaści. Stany Zjednoczone próbują ratować zapomniane pieśni o rewolwerowcach, ale nawet oni nie wierzą w sukces, przywrócenie popularności tematów w rejonach z dzikimi kojotami, ranczerami czy plenerami z krowami. Zwieńczeniem XX wieku dla szlachetnego gatunku pozostaje ,,Bez przebaczenia'', które nie przebacza przeszłości, bo znów odwołujemy się do antywesternu (no ileż można!), ponownie jesteśmy świadkami upadłych fetyszystów broni, nikt ani nic nie będzie w stanie ich powstrzymać, aby polec w ogniu. Przez wielu uznawany za najważniejszy western w historii kina, ale nie zgadzam się z tą opinią. Najważniejsze westerny powstawały w latach 50. (W samo południe, Jeździec znikąd) czy 60. (Dwa oblicza zemsty, Pewnego razu na Dzikim Zachodzie czy Hombre). ,,Bez przebaczenia'' powiela znajome trasy, a jednocześnie jest prostą, zgrzebną opowieścią o zemście i mężczyznach zaszczutych przez własne pragnienia.

Sam Raimi - znany z ,,Martwego zła'' postanowił pobawić się w latach 90. godnym gatunkiem, zasłużonym dla Ameryki Północnej. Jako jeden z nielicznych próbował iść drogą Azjatów w latach 80. wyśmiewając jego konwencję, metody na morał czy szlachetność. Niestety, to co udało się w Hongkongu w ,,Zwariowanym pociągu'' - ,,Szybcy i martwi'' zaprzepaścili na rzecz pulpy i niewiarygodnych dialogów. Są kiepską medytacją nad kondycją westernu. Próbuje żonglować wyświechtanymi do cna przetasowaniami scenicznymi. Początek nie zapowiada się najgorzej. Otrzymujemy odwrócone karty - zamiast mężczyzny, na koniu wędruje kobieta, która zasłania twarz rondlem od kapelusza. Przybywa do miasteczka, gdzie okoliczni hultaje urządzają turniej strzelecki. Wraz z biciem zegara, rewolwerowcy mają mierzyć do siebie z pistoletów: polec w chwale lub zyskać przepustkę do kolejnej rundy. Zasady gry zmienią się wraz z postępującą zabawą, i choć twórca robi wszystko, żeby nie popaść w banał - niestety wywinął orła i zaprzepaścił szansę na dobrą komedię.

Imponuje obsada aktorska - w roli głównej Sharon Stone i Gene Hackman. Do tego młodziutki DiCaprio, po sukcesie ,,Co gryzie Gilberta Grape'a''. Russel Crowe wciela się w kaznodzieję, który niegdyś należał do okrutnej bandy z najlepszymi strzelcami. I choć zespół wygląda atrakcyjnie na papierze, podczas seansu nie widać ich zapału (albo inaczej - kasting był nietrafiony). Gene Hackman powtarza rolę z ,,Bez przebaczenia'' - w dodatku otrzymuje niewdzięczną posadę, bo musi wcielić się w kreskówkową postać, która strzela szybciej niż jesteś w stanie założyć. To śmieszne, że kiedyś Stany Zjednoczone krytykowały europejskie westerny za mało realistyczne podejście, a tymczasem sami wpadli w pułapkę kreskówkowej przemocy i kreskówkowych postaci. Niesamowite, że Sam Raimi, który słynie z zabawy gatunkiem, wpadł w dziecinadę. Historia szybko odkrywa karty, wiemy, kto jest zły, a kto dobry. Komu mamy kibicować, komu złorzeczyć, i wiemy, że ów kaznodzieja, który przysiągł, że nikogo nie zastrzeli - pociągnie za spust w momencie, kiedy jego życie zostanie zagrożone. Raimi uwierzył, że wywinie się z paszczy schematów pozostawionych przez lata - tymczasem popełnia seppuku. Na Gene Hackmana nie mogę patrzeć - przerysowany jegomość, który przez cały film próbuje rozgryźć, kim jest Sharon Stone i dlaczego go nienawidzi. Podpowiem, że ma to związek z zemstą (ileż można?!) Wszystkie oklepane motywy, jakimi nasiąkł western zostały skumulowane w jednej produkcji.
















,,Szybcy i martwi'', to przykład, dlaczego lata 90. są gigantycznym rozczarowaniem. Zamiast odkrywać nowe lądy - twórcy wpadli w regres, cofnęli gatunek do jakieś mielizny scenopisarskiej. Bije nostalgia za dawnymi czasami, ale poza serdecznością nie trzyma wysoko gardy. Nic dziwnego, że w XXI wieku westerny przestaną cieszyć się popularnością. Nikt nie zechce oglądać zblazowanych twarzy, słuchać kiczowatych dialogów, zerkając w przeszłość za straconymi czasami i straconym gatunkiem. Doprawdy, lata 80. zwiastowały zahamowanie, ale dekadę później wykoleili się i wywrócili, by polec. Jako tako mogę pochwalić Kevina Costnera, że rozliczał się z kulturą i społeczeństwem Indian w ,,Tańczącym z wilkami''. Bo wiecie, kiedyś westerny piętnowały czerwone twarze namiętnie i dokładnie (szczególnie w znienawidzonym przeze mnie ,,Poszukiwaczach'', który pojawił się na czarnej liście filmowej). Indianie byli uosobieniem dzikusa i szarlatana - Costner postanowił wysłać białego człowieka na wrogie terytoria i pokazać widowni, że nie są tacy nienawistni, jak próbowali to robić niegdyś inni filmowcy. Tylko, że jedna jaskółka wiosny nie czyni. ,,Tombstone'', to najbardziej przereklamowany western w historii kina - z bezmyślnymi strzelaninami. Idealizacja Dzikiego Zachodu oraz składanie hołdu własnemu gatunkowi przestało mnie bawić, odkąd spaghetti westerny weszły do gry i pokazali Stanom, że ich bohaterowie są za czyści (dosłownie i w przenośni, bo rewolwerowcy w Europie nosili brodę) oraz mało prawdziwi, a dzikie prerie są za mało dzikie.

Ci, którzy uwierzyli, że można uratować ,,trupa'' - niestety, misja się nie powiodła. Western przestanie się liczyć, widownia zmieni zainteresowania, a mistrzowie kina stwierdzą, że nie ma sensu to ciągnąć i udawać w nieskończoność, że mamy coś do powiedzenia. Czas powiedzieć: żegnaj, przyjacielu. Towarzyszyliśmy westernowi od początków kina (Napad na ekspres z 1903!). I co nam z tego? Gatunek upadł, a twórcy razem z nim. XXI wiek zmieni taktykę i zacznie kopiować stare klasyki na potęgę i tylko utwierdzi w przekonaniu, że prawdziwych westernów już nie ma i nie będzie. To martwa epoka. I martwy czas.

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz