niedziela, 6 stycznia 2019

Najlepsze gry wideo 2018 r. - Według Chrisa



Poprzedni rok zleciał mi na grach indie - odcinam się od wysokobudżetowych produkcji, choć z nich nie rezygnuję, ale muszą jakoś wystarczająco zachęcić, abym chciał je sprawdzić lub przetestować. 2018 r. upłynął na małych, niezależnych tworach - czasem na tyle niszowych, że produkcje te były montowane przez jednego wykonawcę bez zaplecza techników, grafików czy kompozytorów muzycznych. Brałem pod uwagę tylko to, co mnie osobiście nurtowało, dotknęło lub zainspirowało. Nie wińcie mnie jako gracza, który nie jest entuzjastą FIFY, nie jest fanem serii ,,God of War'' albo nie interesują przygody człowieka-pająka. 

Siedzę we własnej niszy i nie chcę z niej rezygnować. Jasne - mógłbym tu umieścić najnowszego ,,Spider-Mana'', prawdopodobnie najlepsze wyścigi ubiegłego roku, czyli ,,Forza Horizon 4'' albo inne popularne marki, ale po co oszukiwać samego siebie czy pozostałych graczy, żeby przypodobać się czyjejś opinii? Osobom, które wolą ,,Far Cry 5'' od jakiś mało nakładowych rzeczy, które tutaj umieściłem? Bez sensu. Nie wątpię, że w swoim gatunku tytuły, które wymieniłem są niezastąpione, ale wybrałem to (w zgodzie z własnym sumieniem), nad czym pochyliłem głowę. Ktoś zapyta, dlaczego nie ma na liście ,,Red Dead Redemption 2''?. I szczerze mówiąc: mielibyście słuszność. To wyjątkowa gra, świetnie zaprojektowana, która wyprzedza inne produkcje, niekiedy o klasę czy dwie, ale poza oczywistym zachwytem jestem rozczarowany kilkoma aspektami. Już sama ,,Zelda: Breath of the Wild'' oferowała więcej wolności niż ten otwarty świat na zmierzchającym Dzikim Zachodzie. Kiedy w Zeldzie masz dostęp do wszystkiego od pierwszej chwili, prolog w RDR 2 trwa parę godzin i zanim nacieszysz się krajobrazem oraz strukturą mechanik rozgrywki uświadamiasz sobie, że jesteś więźniem deweloperów, którzy osadzili cię w mroźnej scenerii w chatce. Z kolei fabuła, w przeciwieństwie do części pierwszej, jest rozmemłana, rozpleciona niczym serial, przez co nie ma zwięzłości i głębi poprzedniczki. 

W ,,Red Dead Redemption 2'' nie zawsze bawiłem się dobrze, czasem miałem wrażenie, że gram z obowiązku, konieczności, a nie dla przyjemności. Wymaga od graczy cierpliwości i nieustannego godzenia się na realizm, który kuleje, bo raz - bronie nie mają prawidłowego odrzutu, a dwa - za małe incydenty goni nas banda szeryfa, zamiast przedyskutować sprawę, jak prawomyślny władca miasteczka. Osobiste listy mają to do siebie, że nie porywają albo irytują doborem tytułów - no cóż. Nie traktujcie tej listy jako wyroczni, to tylko kolejny zestaw tytułów, który może wam się nie przydać. Tak czy inaczej - mam nadzieję, że to zestawienie nie będzie jedynie zapchajdziurą w waszym życiu. I komuś przysłuży i wybierze mądrze. Oby. Ode mnie to tyle. Miłego zaglądania. 

12. Lucid Dream

Zacznijmy od przygodówki. Wcielamy się w postać niepełnosprawnej dziewczyny, która odwiedza wyśnione światy, aby wyswobodzić matkę ze szpon choroby. Klasyczny point & click (wskaż i kliknij), gdzie rozwiązujemy zagadki, zbieramy przedmioty i rozmawiamy z npc - postaciami pobocznymi. Listę zamyka tytuł, który czerpie garściami z kultury multimedialnej. ,,Lucid Dream'' nawiązuje m.in. do literatury (jak ,,Opowieści z Narnii''), do kina (,,Podróż na księżyc'' czy ,,Monty Python'') albo malarstwa (Rene Magritte czy obrazy Salvadora Dali). To co wyróżnia ,,Lucid Dream'' od pozostałych rzeczy w zestawieniu - jest oniryczna wędrówka po krainach ze snów. Spotkanie z Zegarmistrzem Światła czy gadającym bobrem nie jest jakąś głupotką, ale świadomym snem, w którym czas i miejsce przestaje istnieć. 




Zachwyca ręcznie rysowaną grafiką. Widać braki budżetowe i choć zagadkę z portalami uznaję za przesadzoną, jest to tytuł dla osób, które lubią się kręcić wokół sztuki i trudnych tematów, jak depresja. Fani ,,Labiryntu Fauna'' czy ,,Alicji w krainie czarów'' będą mieli nie mniejszą radochę niż popularyzatorzy dzieł Magritte'a., gdzie twarz nie ma wstępu do lustra. 

11. BattleTech

Pierwsza strategia na liście, przy której nie ma lekkiego startu. Zanim opanujemy samouczek oraz rządzące w niej zasady oraz prawa, minie kilka godzin. Zanim zaczniemy się wkręcać w mechanikę MechWarriorów musimy nieco ostygnąć, aby nie odpaść z zabawy w przedbiegach. Niemal duchowy spadkobierca ,,Front Mission'' - taktycznej gry fabularnej, gdzie sterujemy mechami w starciach o życie. Tutaj każdy ruch ma znacznie, ma swoją wagę i należność - musimy zwracać uwagę, na to co robimy. Niepotrzebne działania oddalają od sukcesu i powodzenia misji, a inteligencja ,,maszyn'' z ich pilotami nie daje złudzeń, że nie jesteśmy jedynymi zwycięzcami tego konfliktu. 




Walki w trybie turowym, lecz bez niepotrzebnych nikomu ograniczeń czasowych czy czynników zaburzających strategię planowania. Całe szczęście, że kierowanie administracją nie jest uciążliwe, jak w pochodnych tytułach (mam na myśli ,,X-COM'', który obciąża licznymi zdarzeniami). Na pewno nie jest to najbardziej rozbudowany bitewniak w historii gier komputerowych, za to konkretny, wynagradza przy sposobnej okazji każdego, kto poświęci się dla królowej w celu odzyskania władzy w galaktyce. Wciąga na długie godziny i jeśli nie masz wolnych weekendów - granie w ,,BattleTecha'' wydaje się bezcelowe, bo pochłania czas w ilościach hurtowych, a pamiętajmy, że poza planszowymi walkami, jest moment, aby pogadać z załogą czy zarządzać kompanią najemników.   

10.  The Messenger

Na pierwszy rzut oka ,,Ninja Gaiden'', prawda? Latamy w elastycznym kostiumie z planszy na planszę od prawej do lewej, z lewej do prawej - używając shurikena czy miecza zagłady, aby taranować przeciwników, ale spokojnie. Nie ma pompatycznej fabuły, ani zgryźliwych mechanik na siłę utrudniając naszą rozgrywkę (jak odskok podczas ciosu przeciwnika). Historia prosta niczym procesor od Commodore'a, za to przewrotny humor (ikoniczne nawiązanie do ,,Assassin's Creed''!) i napotkane osobistości (jak królowa w krainie grzybów) ratują przebrzmiałą fabułkę. Niczym ,,Shovel Knight'' podkopuje tropy i archetypiczne motywy, by odświeżyć zgraną koncepcję ninja-zabójcy czy przepowiedni. ,,Undertale'' niejako ,,zaszczepił'' modę na to, by przeciwnicy stawali się naszymi znajomymi lub przyjaciółmi, także ,,The Messenger'' nie pomija tego aspektu.




Tak naprawdę, to udany powrót do przeszłości, gdzie zasady gry były przejrzyste, gdzie nikt nie podpowiadał, co mamy robić, gdzie się udać, więc sekretne pomieszczenia czekają na odkrywcę. To standardowy tytuł w swojej kategorii z przełomu lat 80. i 90.: pędzimy przed siebie, bijemy niemilców, skaczemy po platformach (później skorzystamy liny z hakiem), rozwijamy talenty (kupując dodatkowe zdrowie, silniejsze ataki w sklepie). Po prostu się bawimy. Nie ma też niczego, coby was zaskoczyło (może poza nieliniowym humorem, gdzie śmiejemy się ze śmierci bohatera albo testów wykonanych na graczu). To staro szkolny produkcyjniak, któremu nie brakuje uroku. To zabawna, niczym nieskrępowana zabawa. Jeśli brakuje wam tytułów o prostych zasadach, gdyż nie potrzebujecie tysiąca znaczników na mapie, by mieć ubaw - sięgnijcie po ,,The Messenger'' i przekonajcie się, czy gry 16-bitowe nie były rozbrajająco naiwne i czyste w przekazie?

9. Return of the Obra Dinn


Ciężko zakwalifikować w ciasnych ramach gatunku. Ni to przygodówka, ni kryminał, ni gra logiczna. Ma tego i owego po trosze, ale z niczym się nie obnosi, nie puszy, protestuje przeciwko kwalifikacji. Cała rozgrywka polega na rozwiązaniu tajemnicy tytułowego Obra Dinn - londyńskiego frachtowca. Jako agent ubezpieczeniowy pakujemy się na pokład statku handlowego i próbujemy ustalić, jakie wydarzenia miały miejsce na morzu. I tak po kolei brniemy w zbrodnie, w wypadki na bakburcie czy kajucie kapitana. Sami dochodzimy krok po kroku, kto kogo zastrzelił, kto kogo zadźgał, na kogo spadł takielunek czy kto przeżył morderczą wyprawę do Azji.




Program nie podpowiada rozwiązań. Rozważnie, dedukcyjnie podejmujemy badania oraz analizy na okręcie, szukając poszlak i zarysowując szkic, kto, jaką rolę odegrał na frachtowcu. Dla części graczy może okazać się statyczna, ponieważ nie posiada zaawansowanych cutscenek czy galopującej akcji za sensacją. Za to dla maniaków powieści detektywistycznych (bądź jak Sherlock Holmes) i poszukiwaczy marynistycznych okazów będzie to kąsek nie do zdarcia. Z początku nie wydaje się trudna, ale podkręca skomplikowany rys historyczny naszej zagadki. Wymaga z deka pokierowania półkulą mózgową - na tropie pomogą geograficzne szlaki czy znajomość akcentów i narodowości (ich charakterystyka bądź kultura). Wiedza na temat danego państwa lub rangi społecznej potrafi zaoszczędzić czas w śledztwie. Nie polecam tego tytułu osobom, które nie znoszą wypranych z koloru obrazów, ponieważ ,,Return of the Obra Dinn'' opiera się na monochromatycznej barwie i szarej, kanciastej stylistyce. Nie powala tempem rozgrywki (w przeciwieństwie do innych tytułów na liście). Nie wróżę jej popularności. Natomiast sprawdza się jako test detektywistyczny na szeroką skalę. Nie tylko dla jajogłowych, ale dla tych, którzy poszukują odmiany od standardowych gier ze skopiowanymi pomysłami od konkurencji.

8. Wreckfest

Teoretycznie miała tu się pojawić gra od Rockstara, czyli ,,Red Dead Redemption 2'' albo jakieś artystyczne doznanie, z tym że ani ,,Far: Lone Sails'' czy ,,Gris'' nie przekonały od strony mechanicznej (miały przeciętny gameplay). A po pierwsze: jestem maniakiem destrukcji, a takich dzieł brakuje mi na rynku PC-owym. ,,Wreckfest'' pojawił się na liście z jednego powodu - mogłem wjechać na tor i rozbijać się o gamoni, którzy nie wiedzą, co oznacza szaleństwo w oczach! W końcu mam jakiegoś naśladowcę ,,FlatOuta'', czyli najlepszą grę o rozbijaniu się o przeszkody. Dewastacja kierowców, to moje powołanie i zawsze ciepło przyjmuję tytuły, które umożliwiają rozróbę na kilkanaście sposobów. Przebita chłodnica, uszkodzone zawieszenie czy wybite szyby zdobyły moją sympatię lata temu, co prawda ,,Wreckfest'' nie jest aż tak widowiskowy bądź pokręcony, co seria ,,FlatOut'', bo brakuje tamtych sztuczek, jak wystrzelenie kierowcy z przedniej szyby, aby zbił kręgle czy służył za lotkę do strzelnicy. 




To gra, w której imponuje gniecenie blaszki, chcesz zobaczyć ,,crash test'' i zdemolowane silniki? Nie ma sprawy - ,,Wreckfest'', to klasyczny, nostalgiczny gladiator, co przychodzi po swoje i załatwia konkurencję na łopatki, z tym że, nie oszukujmy się - ,,Wreckfest'' nie ma żadnej konkurencji, bo jej zwyczajnie nie ma. Nie ma już piratów drogowych, większość samochodówek idzie w tę stronę, że łączy arcade z symulatorem kierownicy i biegów. Nie ma beztroskiej młócki, wystrzelonych dachów, koziołkujących odszczepieńców oraz kultu czołowego zderzenia. To gdzieś przepadło, a panowie z Finlandii tworzą takie dzieło, które zwiastuje sztorm pogruchotanych masek i drzwi od samochodu. Kocham to! Z drogi, bo przejadę!

7. The First Tree

Najbardziej relaksująca gra 2018 r. Żaden tytuł z powyższej listy nie miał takiego wpływu, abym doznał ukojenia zmysłów. Wydaje się małą pierdołą, którą odpalasz na dwie-trzy minuty, a tymczasem poruszyła serduszko, jak mało która produkcja w ubiegłym roku. Biegamy po Alasce lisicą w poszukiwaniu odpowiedzi na to, jakie relacje miał ojciec z synem, gdy ten zaczął się buntować i burzyć, chcąc wyjechać z małego skrawka ziemi do dużego, tętniącego życiem miasta. Przebieg gry wydaje się prymitywny, bo zbieramy gwiazdki i odsłuchujemy prywatną rozmowę. Tylko, że byłoby to uproszczeniem. Melancholiczna nuta w tle i obrazowość tekstowa sprawia, że malownicza Alaska zmienia się w intymną przypowieść o błędach młodości, dystansowaniu się do traumatycznych wydarzeń z przeszłości, pogodzeniu ze śmiercią staruszków. 




Ta niepozorna błahostka sprawiła więcej radości niż nie jeden wybuchowy tytuł z miliardowym budżetem. ,,The First Tree'', to inteligentnie zaprojektowany system - stojący wózek widłowy czy petarda leżąca w lesie ma uzasadnienie fabularne, a każde zwierzę, które napotkamy podczas wędrówki nie widujemy przypadkowo. Czar tejże produkcji ujawnia się w dyskretnym odsłanianiu tajemnic, w rozszerzaniu myśli w relacjach międzyludzkich wspierając się nostalgicznymi, przeszywającymi na wskroś melodiami i mądrze poprowadzonym cyklem pór kalendarzowych. Przemyślana od początku do końca. Poruszająca i odprężająca. Prawdziwy skarb dla osób, które chcą odpocząć i posłuchać nastrojowej rozmowy dwojga ludzi podczas nocy. Małe jest piękne - nie zaprzeczajmy. 

6. Frostpunk

Mam wielkie zaufanie to 11 bit studios - tworzą intrygujące produkcje, w których porusza się mało chwytliwe tematy, jak wojna domowa w Bośni czy wykorzystywanie dzieci jako element gospodarczy. ,,Frostpunk'' ma ciekawą koncepcję, bo Ziemia jako planeta zamarza, a skute lodem przestrzenie powodują, że mieszkańcy niebieskiej planety poszukują twierdzy, w której mogliby się zatrzymać - i my, jako ci, którzy ocalą ludzi przed zagładą - tworzymy wielką społeczność oraz schronienie przed nadciągającymi burzami śnieżnymi (temperatura spada wówczas do -60 stopni w skali Celsjusza). Opieramy się na technologii i surowcach, to jedna z tych gier, które mocno stawiają na survival - szkoda tylko, że nasze wybory decydują o tym, jak będzie przebiegać scenariusz, bo jeśli, w założeniu, podejmiemy że chcemy budować socjalną politykę na umacnianiu ludzi w wierze (religii), to nie będzie odwrotu i nie zrezygnujesz z tego losu w dalszej części programu, a szkoda, bo człowiek to nie zero-jedynkowy komputer, lecz jako świadome jednostki, co lubią zmieniać poglądy. 




,,Frostpunk'' stawia na poszerzanie wpływów, czasami robi się z tego symulator budowy czy symulator despoty, bo w rzeczywistości stajemy się takimi tyranami, co decydują o losie mikro-społeczności. Musimy dbać o nasze relacje z ludem, bo wskaźnik niezadowolenia poszybuje w górę i ktoś będzie chciał przejąć tron, gdy uwierzymy we własną potęgę. Jeśli brakuje wam zimy, to tytuł dostarczy wam puchu na kolejny rok. Ujemne temperatury powodują, że nieustannie kurczą się zasoby (inwestycja w węgiel i drewno jest ponad przeciętna, nawet jak na standardy w grach wideo). Moralne decyzje są dyskusyjne, bo prowadzą do dziwnych decyzji - bywa że wykonujemy polecenia wbrew własnej woli, bo przetrwanie wymaga poświęceń i pewnego rodzaju zaprzeczenia osobistych idei. To intrygujący sprawdzian, na ile jesteśmy zgodni z samym sobą, jednocześnie wymaga od graczy nieco czasu, więc jeśli nie masz go za dużo - prawdopodobnie ,,Frostpunk'' będzie jedną z tych produkcji, którą odpalisz na kilka minut i nigdy do niej nie wrócisz, bo bez zaangażowania nie ma opcji o delektowaniu się w ekonomicznych stawkach o przetrwanie. 

5. Total War: Warhammer 1 (2016 r. - data premiery) i 2 (wraz dodatkami, 2017-2018 r.)

Lekko oszukuję (a właściwie naginam zasady), bo jeszcze nie napocząłem części drugiej, a nie chciałem zaczynać od kontynuacji, więc sięgnąłem po część pierwszą i nie zdążyłem dograć pozostałych - śmieszne, ale prawdziwe. Wchodzi na tą listę, ale tak bez przekonania, jakbym oszukiwał. Trudno - jakoś nie chcę tworzyć wyróżnienia czy coś takiego dla jednego tytułu. Przyznaję się bez bicia - nie znam ,,Warhammera'' jako serii, ale ,,Total War'' przyciągał oraz kusił, by sprawdzić, z czym mam do czynienia. Jak to w rodowitych strategiach mamy kilka frakcji, mapę bitewną, gdzie decydujemy o naszych poczynaniach. Rozwijamy wojsko, budujemy sojusze. System turowy dynamiczny, jak w serii ,,Heroes of Might and Magic'' - standardy zachowane. Z racji, że to ,,Total War'' w uniwersum Warhammera, a nie odwrotnie - mamy jasno wyznaczone cele, co oznacza ogromną ilość starć i liczne wojenki z wrogami, bo przeciwnicy sprzeciwili się Władcom Chaosu - przyznaję, na razie ukończyłem tę kampanię. Pozostałe czekają na rozwinięcie. Nie wiem, na ile trzyma się reali Warhammera, ale to miodna strategia, w której szanujesz przeciwnika (S.I., bo stawia odważne kroki), ale jako Władca Zniszczenia miałem ubaw w podbijaniu i rozszerzaniu wpływów mojego Imperium. 




Czy seria ,,Total War'' zmieniła zasady gry? Troszeczkę. Nie stawia na gospodarstwo czy żywność, ale na masową skalę zachęca do utarczek i zacietrzewionych konfliktów. Może ulegnie zmianie, gdy skorzystam z innych frakcji, lecz jako Władca Chaosu miałem okazję powalczyć z krasnoludami czy z wampirzymi cudakami. Bez zbędnej polityki - miotłem słabeuszy, a odmienna rasa zastanawiała, jak ich ubić. Przyjąłem zło w czystej postaci. I nie trzeba mówić - ciemna strona mocy opętała równiny czy równoleżniki ziemskie. 

4. Project Warlock

Uważaj, bomba! Jaki to jest ogień i perwersja, że latasz z bronią w ręku i niczym opętany przez maga-nekromantę wstajesz z popiołu, by jeszcze raz doznać tego, co gracze w latach 90. Dawno nie miałem banana na twarzy i setkę gorzały przy stole, więc ,,Project Warlock'' ma szansę wzniecić pożar w twoim umyśle i dać takiego kopa, że długo będziesz podnosił szczękę z podłogi. Wiecie, brakowało mi takiej bezstresowej strzelaniny w nadlatujące demony. Nie jestem fanem bezsensownej przemocy albo eskalacji krwi na monitorze, ale jeśli ktoś tworzy szalony, wykręcony, pozbawiony przerywników filmowych tytuł, który ma swoje korzenie w przedziale czasowym, gdy ,,Doom'' ustanowił tradycje, jak powinny wyglądać gry FPP (z widoku pierwszej osoby), to jestem na ,,tak'' i mogę być nawet jurorem przyznającym rekomendację artystom. Toć to sieka, do której nie mam prawa mieć zastrzeżeń. 




Tempo nigdy nie zwalnia, nie masz wrażenia, że twórcy zwalniają rozgrywkę, bo jest pozbawiony fabularnej głębi (sama konstrukcja poziomów to nieco kalka ,,Catacomb 3D''), nie masz wrażenia, że ktoś próbuje udowodnić wyższość gier wideo nad pozostałymi mediami - jest czystą, wydestylowaną frajdą bez spinania się o jakieś wartości - ona wraca do beztroskiej zasady - bierz broń i baw się dobrze. I to nie jest tak, że biegasz po planszy jak bezgłowy kurczak, bo przydaje się strategia eliminacji wrogów, zwłaszcza gdy otaczają cię z każdej ze stron. I musisz mieć refleks, żeby zareagować - to nie jest kolejny samograj, który zachowawczo traktuje graczy. Szanuje inteligencję gracza - sprytnie ukrywa przedmioty w ścianach i chociaż bossowie to cieniasy, żeby nie powiedzieć lamusy - przywołują wspomnienia, jak to kiedyś było, że strzelanki były strzelankami, a nie jakąś formą komentarzy na temat współczesnych konfliktów (jak seria ,,Call of Duty'', która z historią nie wiele miała wspólnego, jeśli ją skrupulatnie przeanalizujemy). Jeśli nie chcesz się zatrzymywać, oglądać kilka (kilkanaście) niepotrzebnych nikomu filmików z pretekstową fabułką, beznadziejnych ekranów z czerwonym ,,alarmem'' na ekranie, bo krwawisz i musisz się schować, by odzyskać zdrowie, to odpalaj ,,Project Warlock''. Bez zbędnych kompleksów - FPS, na jaki zasłużyliśmy. 

3. Celeste

Polubiłem ten tytuł od pierwszego uruchomienia. Intrygująca warstwa artystyczna, zapadający w ucho soundtrack, rudowłosa bohaterka i specyficzny humor doprawiony szczyptą dramatyzmu. Kierujemy Madeline w drodze na szczyt góry. Łatwo nie będzie, bo poziom trudności jest doprawdy wysoki i wielce angażujący. Ginie się często, ale gęsto rozmieszczone checkpointy pozwalają na szybki restart oraz poprawę, na powtórzenie czynności, której nie udało się wykonać.




Na tyle zróżnicowana oraz doprawiona pomysłami, że ani na moment nie zwalnia nogi z gazu i kreacji środowiska. Korzystamy z podwójnych skoków, wspinamy się po klifach, są etapy, gdzie ściąga lub odpycha nas wiatr, mamy ucieczkę przed szalonym zarządcą hotelu. Wyrzut w górę i w dół z czerwonych kulek lub prostopadłościanów. Atrakcyjna produkcja niemal pod każdym względem. Wymagająca, ale uczciwa. Historia pisana pod nastolatków, lecz wiarygodna. Humor, choć specyficzny, to nie pozbawiony empatii do występujących w ,,Celeste'' postaci. Czuć tę delikatność artysty, który wiedział, jak przykuć do ekranu na długie godziny, aczkolwiek zabawy starcza na 5-8 godzin, jeśli chcemy zebrać wszystkie poziomki i poukrywane znaleziska. Brakowało takich platformówek, które stawiałyby wyzwanie, ale jednocześnie posiadały unikalną przygodę z fabułą dla nastolatków, rozbrzmiewający soundtrack, zabójcze tempo przeskakiwania plansz i przesympatyczną protagonistkę. Wymaga małpiej zręczności, ale jeśli nie chcesz ginąć co dwie minuty - można nieco zmniejszyć poziom trudności. Natomiast ,,Celeste'' pochłania się za ujmujący klimat, za bogactwo środowiskowe. Nigdy nie wiesz, czym twórca cię zaskoczy i w jakiej kolejności.

2. State of Mind

Jedna z najbardziej złożonych produkcji 2018 r., i to nie dlatego, że posiada trzysta funkcji albo rozbudowane narzędzia w interfejsie. To przygodówka podejmująca niewygodne tematy, choć lewacki strach przed technologią wydaje się wyolbrzymiony - nie mogę nie docenić kunsztu scenopisarskiego. Przyszłość. Niejaki Richard Nolan (dziennikarz) ulega wypadkowi samochodowemu. Stara się dociec, jak do tego doszło, że jego żona i syn zniknęli.




Nie wiem od czego zacząć, ponieważ autorzy wzorują się na wiecznie modnych hasełkach, gdzie tkwi różnica między człowiekiem, a odczuwającą maszyną, jak daleko posunie się transhumanizm i czym się różni wirtualny świat od rzeczywistego. Trafiamy do brudnego, stechnicyzowanego Berlina. Rządy technokratów i masa hakerów sprawia, że nikt nie czuje się bezpiecznie. Świat w grze niczym nie ustępuje w wizji ,,Deus Ex'' (eksperymenty z wszczepami, poprawa biologiczna człowieka), choć bliżej mu do ,,SOMY" czy świeżutkiego ,,Detroit: Become Human'', dlatego że obie produkcje mają silnie zakorzenione ziarno w maszynie. Z ,,SOMY'' pobiera chociażby kopiowanie (przerzucanie) świadomości do systemu danych, a z ,,Detroit'', na ile maszyna może się zbuntować wobec właściciela i trzeba przyznać, że David Cage zrobił to w hollywoodzkim stylu, natomiast ,,State of Mind'' przypomina stonowane kino europejskie spod znaku Sci-Fi, gdzie akcja nie wpada w koleiny rozpędzonej lokomotywy, a nieśpiesznie lawiruje pomiędzy rodzinnymi i koleżeńskimi relacjami, a rosnącą falą anty-technologowców czy szalonych utopistów.

Te niebezpieczne pytania: gdzie kończy się maszyna, a zaczyna człowiek, to ledwie podstawa konfliktu dyskursywnego. Tytuł oferuje znacznie więcej niewygodnych, śliskich pytań. Pytań, na które dziś nie znajdziemy odpowiedzi, bo skąd mamy wiedzieć, czy nie jesteśmy więźniami urojonej rzeczywistości.

1. Spyro: Reignited Trilogy/Shadow of the Colossus




Tak, wiem, wiem. To remastery (wznowione, odświeżone wersje starych gier), ale co z tego? Gdybym tworzył listę najważniejszych, najlepszych gier, w jakich brałem udział - wybrałbym fioletowego smoka (Spyro) oraz upadającego kolosa pod ciężarem niemocy obrony przed najeźdźcą. Ostatecznie, to dwa różne gatunki. ,,Spyro'' jest zręcznościówką, gdzie rozbijasz dzbany, zbierasz diamenty, pływasz pod wodą (od części drugiej) czy śmigasz na deskorolce (dodatkowe aktywności w części trzeciej), gdzie baśniowa otoczka fabularna ma przykuć dzieciaki do ekranu. Za to ,,Shadow of the Colossus'', to gra dla starszych odbiorców, którzy nie czują satysfakcji po ubitym, upokorzonym, zdeptanym przeciwniku, gdzie bohater jest tłem dla dramatu kolosa i majestatycznej krainy, w której zmąciliśmy spokój i przelaliśmy niewinną krew. 




Oba te tytuły sprawiały radość w dniu premiery, a sięgając po nie teraz - wróciłem do nich ochoczo bawiąc się do nieprzytomności (no dobra, ,,zabawa'' w ,,Shadow of the Colossus'' ma wydźwięk pejoratywny, bo neguje działania bohatera, tym samym wybór graczy). Mimo to nie mogę przestać się zachwycać ich strukturą fabularną - za lekkość i niepoważny humor w ,,Spyro'', za gorzki rozrachunek z mitami o bohaterstwie w ,,Shadow of the Colossus''. Spyro jest dynamiczny, rozwija się z każdą odsłoną serii, gdyż na początku smoczek nie potrafi pływać pod cieczą czy wspinać się po drabinkach, więc ma mniej do zaoferowania w części pierwszej niż drugiej lub trzeciej. Za to dzieło Fumito Ueda jest niespieszne, katartyczne, dewastujące czy zmechanizowane (zabijanie jako forma odrętwienia empatycznego). Wszystko to składa się na bogactwo gamingowej rozgrywki. Wielka sprawa, że dożyłem czasów, gdy obie perełki dostały nową jakość w grafice czy w sterowaniu. Pozycje obowiązkowe dla każdego szanującego się gracza. 

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz