czwartek, 8 marca 2018

Chwile wolności. Dziennik 1915-1941


Z okazji dnia kobiet postanowiłem, że poświęcę się osobistemu dziennikowi jednej z najzdolniejszych prozatorek XX wieku. Mowa o Virginii Woolf. W kręgach literackich znana z nieszablonowych powieści. Zerwała z konwencją realizmu umieszczając zwiewny poetyzm. W odstępach powszechności zjawiają się impresjonistyczne doznania, wytężone przez kruchy charakter londyńskiej modernizatorki. I choć Virginia Woolf kojarzona jest z ruchem feministycznym, a gdzieniegdzie stała się znakiem skrytej miłości lesbijskiej - dla mnie pozostaje kobietą cierpiącą, z zaburzeniami afektownymi, chorobą dwubiegunową, która, podobnie jak Rafał Wojaczek czy Ian Curtis - nie została pokonana przez tę zarazę umysłową, lecz poprzez nieznośność rzeczywistości popełniła samobójstwo. Ciągłe migreny i zawroty głowy, opisane przez autorkę, dobitnie wskazują na słaby organizm oraz wyniszczenie mentalne. Sam dziennik potrafi przekazać więcej o jej stanie psychicznym niż niejedna historia, w której odsłania bolesny wyraz twarzy i udręczoną duszę.

Urodzona w dzielnicy Kensington, potomkini damy dworu Marii Antoniny, przedstawia krótkie wywody na temat tego, jak spędza dnie, gdzie odpoczywa, gdy robi sobie przerwę od pisania, nie dyskutując o literackich odkryciach. Bywa, że są to pojedyncze zdania, by oznajmić, że nie ma ochoty na przyjmowanie gości, że zmienia plany albo żałuje, że zaniedbała dziennik - robiąc coś mniej produktywnego albo angażując się we wewnętrzne opisy własnej bezradności wobec trawiących ją dolegliwości. Odsłaniając swoje życie osobiste na jaw wychodzą głębokie relacje i niechęć do spotkań towarzyskich, przyjmując kogoś, kogo nie chcę widywać, ale Virginia nie potrafi odmówić, więc męczy się w gronie tych, do których ma zastrzeżenia opisując ich ułomności czy cechy niepożądane przez pisarkę. Obserwuje ludzi, jak postacie z książek - kreśląc ich według zasad pisarstwa. Niewątpliwie zajrzymy na salony, gdzie obraca się śmietanka osobliwości - kręcąc się wokół bohemy, wielkich artystów, poetów czy malarzy. Rozmowy z T.S. Eliotem, Thomasem Hardy czy Bertrandem Russel sprawiają, iż autorka ,,Do latarni morskiej'' miała bogatą ,,kolekcję'' znajomych, widując nieprzeciętnych myślicieli, którzy wywrócili europejską myśl inspirując kolejne pokolenia. Nie raz udowadniając, jak prosto (łatwo) zdiagnozować ludzi, ponoć wybitnych. Nikt nie przechodzi bez testu. Woolf ma skłonności do porównań, więc żadna z postaci historycznych nie pozostanie pustką kartką, o której nie ma nic do powiedzenia. 

Z racji, że jedna z jej książek pojawi się w cyklu ,,Paczka ulubionych książek'' mogę potwierdzić, iż ujawnia się w zapiskach samej autorki. To nieco późniejsza powieść, nie zdradzając tytułu, opisuje zmagania z opinią publiczną. Daje to wgląd, jak przywiązuje się do odbioru dzieł przez gros czytelników. Jej dziennik w dużym stopniu przygląda się, jak wygląda codzienna praca - odwieczne korekty, poprawki, nie raz wpadając w depresję - zastanawiając się czy to, co robi, ma sens, czy dokądkolwiek wiedzie, czy ma to znaczenie, czy nie jest stratą czasu. Czy to, co kreśli na arkuszach papieru - zainteresuje nas, bo jak sama pisze - malejąca sprzedaż może być przyczyną nużącej treści, trudnego tematu, snobistycznego zapatrzenia, gdzie weryfikatorzy niekoniecznie muszą podzielać opowieści bez akcji zagłębiając się w psychoanalizę bez oddechu na eskapizm. Postępująca choroba angielki nawraca potężniej z każdą wiadomością o śmierci krewnych czy przyjaciół - pieśnią pogrzebową zdaje się informacja o samobójstwie Dory Carrington, co większość życia spędziła u boku homoseksualnego pisarza, Lyttona Strachey. Z początku jest wiara, nadzieja, nie załamuje się, ale bóle głowy nasilają się, wątpliwości narastają, a polityczno-społeczne manifestacje ucichają, pogrążając Woolf w stanie bezsilności, bezkresnego zmęczenia oraz z poczuciem braku zainteresowania czymkolwiek. 

Wyjścia na spacer, herbatki, wielkie osobistości przecinają się ze żmudną robotą, gdzie Virginia delektuje się samotnymi dobami, aby w spokoju czytać, pisać, nie martwiąc się o to, że ktoś ją wykończy nonsensownym paplaniem, odcinając się od wykładów, ludzkiego głosu oraz sterty niepotrzebnych zajęć - balsamem dla autorki ,,Pani Dalloway'' pozostaje twórcza pasja, zgłębiając fikcyjne plany, malując pejzaże słowem, wyrównując i przycinając słowa, które nie pasują do powieści, którą tworzy lub wydaje, bo musicie wiedzieć, że nikt inny, jak właśnie ona, wydała ,,Ulissesa'' Joyce'a, o którym ma mieszane zdanie - po części widzi geniusz, a po części małostkowość. Woolf nie boi się krytykować, choć sama cierpi, gdy nie zostanie zauważona lub w delikatnym stopniu pochwalona. Zaskoczyło mnie, że podobnie, jak przeciętna kobieta - martwi się o finanse, nie wyjdzie z chałupy, dopóki nie znajdzie odpowiedniej sukni, jakby kobieca zazdrość była wpisana w damską naturę, jeśli któraś wygląda lepiej na bankietach. Ach, te pozory i gierki wyższych stref. Dobrze, że Maria Stuart czy Karolina Bonaparte miały więcej odwagi, by nie przejmować się konwencjami. Chociaż, to pokazuje jej ludzkie oblicze, gdy znika ze sceny - stara się być normalną kobietą, z własnymi troskami i marzeniami. Spełniając się w życiu towarzyskim, uczuciowym czy zawodowym. Chwile wolności, to tytuł jakby dwuznaczny. Jakby słowa uwalniały ją od lęku, od niskiego nastroju, od deprecjonujących uczuć i histerii. Chwile wolności od choroby? Od ludzi czy może od pisania powieści? Ciężko potwierdzić, zdiagnozować, która z tych rzeczy jest prawidłowa. Może wszystkie naraz? 

,,Chwile wolności. Dziennik 1915-1941'', to fascynująca rozpiska o wewnętrznym bogactwie pani Woolf. Przejmująco szczera lektura, nie ukrywa, kiedy czuje się zażenowana własnym postępowaniem, docenia to, co jej się podoba, liczy się ze zdaniem bliskich przyjaciół, umniejsza wagę temu, co sprawia, że popada w otępienie. Chroniczne zmęczenie dopada naszą bohaterkę i nic z tym nie może zrobić. Ujawnia bolączki świata artystów, przy czym obnaża własne słabości i słabostki. Gdzieś na boku ujawniają się przemiany społeczne i kulturowe, więc z przewracającą stroną oglądamy, że środowisko ulega zmianie. Masa informacji zalewa czytelnika i nie da się ukryć, że część jest na tyle prozaiczna, że ucieka z myśli po przekartkowaniu, by trafić na fragment, który szokuje i daje pole do popisu, na ile to efekt choroby, na ile głęboka znajomość ludzkiej psychiki, a na ile talent oraz wprawność literacka. Już myślałem, że ,,Godziny'' Michaela Cunninghama wyczerpały temat o Virginii Woolf, ale jej osobisty dziennik jeszcze bardziej umacnia mnie w przekonaniu, że to nie choroba ją zabiła, lecz brak poetyzacji w prozaicznej, nieznośnej rzeczywistości. 


2 Komentarz(e):

WINIETY pisze...

Jak znajdę kiedyś wolną chwilę to na pewno to wszystko przeczytam.Tylko kiedy to będzie.

Chris pisze...

Mnie nie pytaj. Spokojnie możesz czytać pojedynczo. Np. jeden dzień z dziennika, to kilka chwil twojego wolnego czasu. Nie trzeba od razu czytać całości, warto się posiłkować małymi kawałkami, jak tortem - nie na raz. Smakuje lepiej w dawkach.

Prześlij komentarz