niedziela, 5 listopada 2017

A Ghost story - Baśniowy szlauch pamięciowy



Nonkonformistyczny anty-horror wpisany w dialektykę baśniowości - takimi słowami mógłbym rozpocząć gorącą recenzję, ale brzmi jak hasełko wymyślone na potrzeby plakatu czy marketingu internetowego, dlatego nie obrastając w skomplikowane frazy opowiem historię ducha, którego prześladują wspomnienia. Mamy rok, w którym dostaliśmy wysyp świeżego towaru, gdzie artyści wzięli się w garść i zaczęli eksperymentować z kinem grozy. Nie pogłębiają zapaści, nie są postmodernistyczną klasą wyrobniczą czy opuncją rozrywkową - nie koli stereotypizacją, zwalcza wady klasyki dodając nowy głos w świecie, gdzie horror stał się wrzeszczącą panią w tipsach. Autorzy zeszli głębiej i wyciągnęli z przerażających motywów z przeszłości najgłębszy, najczystszy ekstrakt: powodując ożywienie na rynku dla ludzi szukających mocnych wrażeń. Horror zyskuje na powadze. Stając się gatunkiem przewyższającym najszczersze intencje fantastów. Przeważają komentarze społeczne (Uciekaj!), religijne (Zło we mnie) czy na poziomie metafizyki (Under the Shadow). Ocknęli się. Za kamerą stanęli profesjonaliści, a nie leserzy, którzy uważają, że horror to ogłuszająca muzyka czy sceny z maniakalnymi pohukiwaniami z offu. Wygładzili ostre kanty przechodząc do subtelnej ofensywy - przestali krzyczeć, zaczęli pokazywać i nazywać. Wyszło na zdrowie. Ano wyszło.

,,A Ghost story'' nie stawia na wybuchowość zdarzeń. Od pierwszej sceny zaskakuje statyczny kadr oraz dojrzałość estetyczna. Poznajemy papużki nierozłączki. Dwoje zakochanych: bez nadanych im imion. Zwykła para, jakich wiele. Kochających się ludzi. Rozmawiają, tulą się do siebie i na oczach widzów prowadzą zwyczajne życie. Muzyka pobrzmiewa w tle: przyzwyczajcie się do polifonii melodyjnej, gdyż w wolnych chwila przygrywa m.in. fortepian, intensywna orkiestra, ambient czy muzyka klasyczna, na którą powołuje się jedna z postaci wyrażając głęboki monolog o kompozycji nasączonej darem boskim i ludzkiej potrzebie, by grać dla bliźnich. Wracając do fabuły - po czułym wstępie nadchodzi upragniony rozdział pierwszy. Mąż umiera - ulegając wypadkowi samochodowemu. Postanawia wrócić do świata żywych, aby nie zostawiać kobiety samej, lecz uczestniczyć w procesie oczyszczania blizn po stracie. Na tym etapie autor zrzeka się z wałkowanej budowy grozy - powstanie z martwych nie odbywa się przy ciążącej nucie ani w biegu montażowym. Kiedy inni wykorzystaliby szansę na efektowne zmartwychwstanie - twórca rezygnuje z wywoływania strachu. Kamera stoi nieruchomo i widzimy, jak nieboszczyk wstaje w prześcieradle. Bez cięcia montażowego, bez motywów muzycznych, bez pośpiechu i z dala od banalnych zagrywek. Rezygnacja z oczywistych posunięć wprowadza w niepokój, ponieważ spodziewałem się mocnego uderzenia, a dostaliśmy prozę spokojnej śmierci i jeszcze wolniejszego powstania zza grobu. 



Mąż wraca do domu. Jako duch. Jest niewidzialny - tylko widzowie obserwują go na ekranie, jak snuje się z kąta w kąt lustrując żonę i obiekty domowe. Cisza, która następuje - jest przerażająca z inszego powodu. Ból, którym nie możesz się podzielić - zostaje uwolniony podczas długiej, wyczerpującej sceny, gdy kobieta konsumuje ciasto przeżuwając smutek z każdym kolejnym kęsem. Ta, dosyć leniwa sytuacja kuchenna - sprawia, że część widowni ziewa, a część dostaje głębokie spojrzenie na uczucia wdowy. Pożera przygotowany posiłek, dlatego że nie potrafi wyrazić rozpaczy w słowach. To poruszająca scena, choć wydaje się, co takiego interesującego jest w patrzeniu, jak ktoś stołuje się plackiem? A to ledwie przykrywka i bardzo wiarygodny komentarz radzenia sobie z niechcianymi emocjami trawiącymi nasze wnętrze. Niematerialny byt przygląda się z boku ukochanej. Jakby wiedział, że nie będzie potrafił jej pocieszyć. Nie szuka kontaktu, aby jej nie przerazić? Dając jej uwolnić żal za bliskim? Czas szybko płynie - i zauważamy zmiany nadchodzące w otoczeniu. 

Duchowa śmierć to początek drogi, do kontemplacji czasu i wspomnień. Wracając do siedliska, z którego się wywodzi - zostaje więźniem czasu przeszłego - błąkającym się prześcieradłem, nawiązującym kontakt z drugim duchem znad przeciwka u sąsiadów. Otoczony oknami spogląda za witrynę. Oczekując na coś. Być może godząc się ze śmiercią, iż pora odejść po odegraniu roli nieczynnego świadka? Melancholia, utrapienie spada na ducha. Według kanonów zjawy przyzwyczaiły nas do złośliwych zachowań, lecz autor po raz wtóry ucieka od znanych schematów gatunkowych. Nawet gdy korzysta z elementarnej wiedzy, jak duch sygnalizuje swoje jestestwo i swoją obecność - nie robi to w celach, aby nas wybić z równowagi i nabawić zawału. To zwyczajna reakcja na niepogodzenie się z utratą materialnej powłoki. Odreagowanie, próba zwrócenia uwagi, że jest poszkodowany i nie potrafi odejść na zasłużony odpoczynek szukając w zakamarkach domu odpowiedzi na to, jak odnaleźć sens między światami, gdzie podział na przeszłość i teraźniejszość nie istnieje, a zegar staje się zbędny, skoro nie obowiązują go reguły czasu. I jedynie fortepian, który stoi pod ścianą ocala ducha przed psychicznym rozdarciem. Nie tylko wdowa wyczuła stratę, ale duch - zupełnie obcy i cichy wśród gospodarzy domu ma prawo, żeby wyładować niezadowolenie, piekący ból w środku, poczuć, że kogoś mu brakuje. Nie boimy się go, raczej współczujemy. 



No dobra, zapytacie, a co z elementami horroru? Czy wywołuje ciarki? Na pewno nie w klasycznym rozumowaniu. Autorska opowieść, gdzie zamiast słów przemawia muzyka, a zamiast histerii dostajemy kameralny, wycieniowany dramat o duchach pogrążonych w marazmie - nie ma miejsca na fantazjowanie o wyskakujących upiorach. Szokiem ma pozostać scena, gdy widzimy ofiary upływającego czasu, nie zaś, poprzez mrugające światła, które pojawiają się, aby wywołać wstrząs w chronologii. To underground pełną piersią. Bez wielkich kreacji aktorskich, bez sztuczek dekoracyjnych i zaawansowanych efektów specjalnych. Pozostaje baśnią, ze stateczną kamerą, która nie ulega rozedrganiu. Refleksyjność oraz kumulująca się cisza wyznacza ścieżkę dla całego filmu. Postępująca samotność ducha daje o sobie znać, ale nigdy nie wykracza poza drogowskaz. Nie robi szoku dla szoku, lecz poprzez szok prosi o pomoc.

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz